Mietek był nie tylko malarzem. Był instytucją kwidzyńskiego życia kulturalnego. I nie tyle z racji pełnionych funkcji zawodowych, co z pasji i powołania.
Pochodząc z Kresów, spod Kostopola, skąd wypędzeni Polacy po 1945 zaludnili kilkoma transportami Kwidzyn i jego okolice, przywiózł tu w późnej tzw. repatriacji (1957) wszystkie te wspaniałe cechy charakteru Polonusów, o których zaczęli już zapominać osiedleni tu wcześniej rodacy.
Godny podziwu był jego wigor, jasność sądów i podziw dla piękna tego świata.
Biografię też miał niebywałą.
Gdy po wojnie skurczyły się polskie granice na wschodzie, on pozostał na ojcowiźnie osierocony po zamordowaniu ojca przez UPA. Wychowywał go tamtejszy ksiądz Chomicki, któremu zawdzięczał przygotowanie muzyczne, malarskie i przede wszystkim patriotyczne.
Po latach, już w wolnej Polsce, odpłacił pamięci swego patrona doprowadzając do umowy partnerskiej współpracy pomiędzy Kwidzynem i Barem na Ukrainie.
Nad trudną młodością w sowieckiej Rosji ciążyło mu piętno współpracownika księdza, za co zapłacił służbą w Krasnej Armii w specjalnych jednostkach za Uralem, ale w pięknych okolicznościach przyrody Bajkału.
W pogoni za uciekającą przed nim ojczyzną trafił w końcu Mietek do Kwidzyna z tzw. późną falą repatriacji. Jego pierwszą pracą było krzewienie kultury w świetlicach wiejskich powiatu sztumskiego.
Tę pionierską pracę wspominał potem z rozrzewnieniem.
Skrzydła swego talentu artystycznego i organizacyjnego rozwinął Mietek Potreć w Kwidzynie
w Miejskim Ośrodku Kultury, gdzie objął pracownię plastyczną. Zastał tam działający amatorski klub malarski założony przez swą poprzedniczkę Helenę Rybicką, któremu nazwę „Kontrasty” wymyślił Zbyszek Rybarczyk. Odtąd można określić historię „Kontrastów”, że „działo się tam, oj działo”.
Łudzę się nadzieją, że w zaświatach, czytający to Mietek wybaczy mi co napiszę.
Otóż jestem przekonany, że geniusz Potrecia polegał nie na jego twórczości malarskiej, lecz na niezwykłym talencie organizowania malarskiego świata w środowiskach, które same się tego nie spodziewały. Zgromadził w swoim klubie niedzielnych malarzy wszystkich nawiedzonych i nienawiedzonych entuzjastów pędzla z miasta i okolic. Od takiego, jak ja za przeproszeniem „wykształciucha” do niesprawnego mentalnie Leszka Czajki – niezwykle sprawnego rysownika, podopiecznego MOPSu.
Gdy werbowani do klubu tłumaczyli się brakiem umiejętności malarskich, Mietek gasił ich pytaniem: skąd o tym wiedzą, jeśli nie próbowali.
Wszyscy zdobywali umiejętności na niezliczonych plenerach dookoła Kwidzyna i nad morzem. Organizacja plenerów malarskich była jego osobistym patentem, który satysfakcjonował patronów, sponsorów, a przede wszystkim uczestników, czyli brać malarską z łaski Bożej i mistrza Potrecia.
Pod jego okiem zakwitły rozliczne samorodne talenty, które działają do dziś. Jego malarska szkoła jest w „Kontrastach” wieczna i pewnie długo jeszcze będzie tam żywa, co ciągle wnioskuję z dorocznych wystaw.
Mietek miał niezwykłą biegłość malowania szybkich szkiców krajobrazowych. Słynne były jego pokazy, gdy w otoczeniu gromady gapiów robił to w kilkanaście minut.
Zostawił po sobie setki obrazów, które rozproszone zdobią ściany w domach w Kwidzynie i na świecie.
Nie ukrywał swojej niechęci do awangardy w sztuce i to było jego prawo. Podziwiał piękno natury, którą malował realistycznie i tego uczył innych.
Zawdzięczam mu wiele nagród przyznawanych mi na przeróżnych konkursach i plenerach, choć szczerze mówiąc, byli przecież i ci, którzy malowali znacznie ciekawiej ode mnie, ale taka była wola Mistrza.
Jeszcze raz muszę powtórzyć to co najważniejsze. Po malarzu zostaje zazwyczaj jego malarstwo.
Po malarzu Mieczysławie Potreciu pozostały nie tylko jego obrazy, lecz także liczna i rozmnażająca się gromada malarzy. Oczywiście, że „niedzielni”, amatorzy, samoucy z Bożej łaski .
Jednak te niezmierzone obszary inwencji i satysfakcji z tworzenia zaszczepione w wielkiej liczbie kwidzyniaków, działających do dzisiaj – to jest w znacznej mierze dzieło Mietka.
Pamiętam go jako kolegę i przyjaciela niezawodnego w różnych sytuacjach życiowych.
Coraz częściej żegnam odchodzących rówieśników i zaczynam się do tego przyzwyczajać.
Na pogrzebie Mietka jednak najnormalniej w świecie rozpłakałem się, chociaż myślałem, że już tego nie potrafię.
Dodaj komentarz!