Po lekturze tej biograficznej powieści (Krzysztof Wójcicki „Mój przyjaciel trup. Opowieść o życiu i śmierci Albrechta grafa von Krockow”, 2009) zastanawiałem się, czy nie wolałbym od niej jakiejś tradycyjnej biografii jej bohatera.
Opowieść Wójcickiego o rodzinnej historii pruskiego arystokraty toczy się w tajemniczym świecie pełnym magii i symboliki. Jej kanwą jest powrót przedstawiciela jednego z najpotężniejszych rodów na Pomorzu, osiadłego w Krokowej przed ponad 700 laty.
Jest to powrót realny, gdy wraca do Krokowej w 1990 roku i powrót symboliczny w wyobraźni pisarza, gdy w 2007 r. rozsypuje on jego prochy ponad kaszubską ziemią.
Po werdykcie Konferencji Wersalskiej, do 1920 roku Döring von Krockow , ojciec Albrechta, nie potrafił pogodzić się z utratą ojcowizny . Miał wówczas do wyboru, albo odszkodowanie i wyjazd z Heimatu, albo „lojalka”, polski paszport i zachowanie majątku . W pierwszym odruchu zaangażował się we wspieranie dywersantów z Deutsche Vereinigung i Jungdeutsche Partei, co mu w końcu jednak wybaczyły polskie służby po złożeniu przez hrabiego deklaracji lojalności. Senior rodu mówił swoim bliskim: zostaniemy tu i znów będziemy Polakami. Jego przywiązanie do ziemi okazało się silniejsze od germańskiej junkierskiej buty, jaką okazywali „sezonowemu” państwu polskiemu wszyscy inni właściciele pruskich latyfundiów, którym było „łatwiej”, bo jednak zachowywali swą własność w Ostpreussen.
Tę postawę Döringa odziedziczyli po nim synowie: Albrecht i Reinhold . Ten ostatni nie na długo , bo choć po ukończeniu polskiej Szkoły Podchorążych Rezerwy Kawalerii w Grudziądzu zostaje podporucznikiem i we wrześniu 1939 walczy ramię w ramię z polskimi ułanami przeciwko Niemcom, to zwolniony z niewoli u rodaków przywdziewa mundur Wermachtu. A potem wykazuje szczególną gorliwość składając w Waffen SS przysięgę fuhrerowi : „Meine Ehre heißt Treue!„, czyli „Mój honor to wierność!„. Jego przełożeni nie ufali mu dostatecznie i powierzali nieznaczące, choć dotkliwe poszkodowanym zadania, jak akcje wysiedleńcze i takim zapamiętali go jego kaszubscy sąsiedzi.
Z rodzinnych wspomnień wyłania się postać człowieka rozdartego. Podobno Reinhold przechowywał w rodowym pałacu swój mundur polskiego ułana oraz szablę z „Bogiem, honorem i ojczyzną” i przed lustrem urządzał potajemne maskarady przebierając się na przemian za polskiego oficera, bądź w czarny mundur SSmana. Zginął w 1944 r. nad Zatoką Fińską , skąd go podkomendni przywieźli wraz z ocalałym ulubionym koniem na Kaszuby do Krokowej. W wojennej służbie Führerowi giną też pozostali bracia: Ulrich i Heinrich. Najmłodszy z braci Ulrich służący w strzelcach alpejskich zginął w 1944 pod Monte Casino, leży tam w sąsiedztwie polskiego cmentarza.
Nestorka rodu wiekowa babcia Henrietta ginie w 1945 postrzelona po uprzednich wielokrotnych gwałtach. Jej syn Döring von Krockow , ojciec Albrechta, legitymujący się polskim dowodem osobistym otrzymuje od Rosjan glejt, że nie był nazistą, oraz nakaz powrotu do pierwotnego miejsca zamieszkania (!). Według legendy (bo na nic tu nieoglądane przez nikogo rzekome archiwalia), Krokowscy vel von Krockow wywodzą się od nadreńskiego rycerza Olbrachta von Wickerode , który wraz z mistrzem krzyżackim Hermanem von Salza przybył w 1332 roku do Prus z Frankonii. I właśnie powrót w tamtym kierunku nakazał mu na piśmie rosyjski major w marcu 1945 roku po 700 letnim pobycie Krockowów na Pomorzu Gdańskim.
Wojnę przeżył tylko Albrecht. Okaleczył się, by nie iść do wojska, choć przymuszono go do podpisania deklaracji SA. W 1945 w Gdyni obserwuje zatopienie statku, z którego uprzednio wysadzono go na ląd, bo nie przysługiwał mu przydział. Ucieka przed Rosjanami wraz z żoną samolotem z Gdańska. Zamieszkał w Nadrenii Palatynacie i tam jest jego grób.
Rodzinna legenda o germańskim pochodzeniu rodu choć piękna, raczej nie wiele ma wspólnego z rzeczywistością i pojawiła się dopiero w XIX wieku, gdy zniemczeni Krokowscy, już jako von Krockow chcieli wywieść swój ród od rasowego Niemca a nie od słowiańskiego rycerza. Najstarszym znanym posiadaczem Krokowej w 1293 roku był chorąży o słowiańskim imieniu Mestko (Mścisław), po nim jego syn Przybysław (1334), a po nim jego syn Gniewomir (zmarły po 1400 roku), oraz syn Gniewomira Mystek. Po śmierci Mystka dobra odziedziczyła wdowa Katarzyna, a potem jej zięć Jerzy z Wikrowa (von der Wickerow), który jako pierwszy zaczął się pisać „von Krockow”. (źródło)
Nie jedyny to rodowy przypadek, gdy to w obawie przed utratą ojcowizny , czy to hrabia, czy włościanin , niejeden deklarował władzy, zmieniającej się , czasami częściej niż pory roku swą lojalność. Znam współczesne opowieści z naszych wschodnich Kresów o tym jak to przychodzący z lasu karali tubylców za niesłuszny ich zdaniem balans barw na obowiązkowo wywieszanych na przemian flagach.
W 1984 roku Albrecht von Krockow odwiedza pierwszy raz po wojnie swoje gniazdo w Krokowej. W pałacu zastaje ruinę, smród i dyrektora PGR-u, który obcesowo przegania go stamtąd. Jednak odnajduje w sobie jakiś duchowy kontakt ze swym ojcem Döringiem, bo wzorem Marion Doenhof deklaruje się rzecznikiem pojednania niemiecko-polskiego. Umożliwiają to dopiero późniejsze przemiany w Polsce. Rodzina von Krockow i gmina Krokowa powołują w 1990 r. polsko-niemiecką fundację Europejskie Spotkania Kaszubskie Centrum Kultury Krokowa. W połowie 1991 r. fundacja przejmuje w wieczyste użytkowanie grunt, a pałac i zabudowania folwarczne na własność. Zabytek wraz z parkiem zostaje błyskawicznie odrestaurowany ze środków Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Na Krockowów czeka tu apartament. Wieś pięknieje. Nawiązują się sympatie i splatają interesy. Syn Albrechta Ulrich emerytowany płk Bundeswery bezskutecznie toczy prawnicze batalie o własność majątków wokół Krokowej zabiegając o polskie obywatelstwo. Nie wiedzie mu się w tym dziele.
Znane są szarady umysłowe zwane historią alternatywną. Czyli: „Co by było gdyby …” Czytałem o współczesnych dziejach rodu von Krockow a myślałem o „naszych” kwidzyńskich von Groebenach.
A więc gdyby np. plebiscyt z 1920 przyznał wówczas „Ziemię Kwidzyńską” polskiemu panowaniu, gdyby ów polski korytarz do morza był znacznie szerszy, czy i my mielibyśmy swego grafa, niemiecko-polskiego, którym miałby szansę zostać „nasz” von Groeben. Rodowód po temu miał stosowny. Jego antenatom również zdarzało się służyć polskim władcom. Groebenowie piastowali zaszczyty nadawane przez naszych królów. Co by się po owym hipotetycznym wyniku plebiscytu 1920 roku działo w umyśle właściciela prawie połowy powiatu Kwidzyńskiego ? Majorat sięgał dość rozlegle na Prusy Wschodnie. Czy wówczas zawładnęłaby ordynatem z Nowej Wioski dusza pruskich grafów, od siedmiu wieków przywiązanych do swych ziem, czy też pruskich junkrów, gotowych zaprzedać się obłędnym i morderczym ideom Führera obiecującego zbyt wiele.
Przed kilkudziesięciu laty żaden z von Groebenów nie trzymał w szafie polskiego munduru i obce im były dylematy von Krockowów. Jednego z Groebenów znalazłem umundurowanego na czarno w Łomży w latach ostatniej wojny, gdy był tam landratem i egzekutorem bardzo dosłownie. A to moje internetowe znalezisko potwierdza tylko, że raczej jałowe są efekty kombinowania z historią. Żaden z Groebenów nie deklarował polskości, choć spoczywający w swej kaplicy w katedrze Otto Fryderyk von der Groeben był generalem w służbie polskiego króla Augusta II, a jego brat Henryk podkomendnym Jana III pod Wiedniem.
Otto Fryderyk spoczywa w kwidzyńskiej katedrze pospołu z wszystkimi trzema małżonkami stanowiąc już nie tylko rodową pamiątkę, ale i atrakcję turystyczną miasta. Jego potomni raczej nie wyłamywali się ze znanego nieprzychylnego nam schematu pruskiego junkra.
Ostatni rozdział ostatniego z tutejszych Grobenów (chyba brata ordynata zarządzającego majoratem), to jego regularne coroczne wyprawy do Kwidzyna sprzed kilkunastu lat. Mieszkał bodajże w Bawarii, mimo ukończonej osiemdziesiątki „z hakiem” tłukł się stamtąd do Kwidzyna osobiście prowadząc wielki van mobil. Krążył dookoła Nowej Wioski odwiedzając miejsca swych dawnych folwarków i wracał do Kwidzyna, gdzie w katedrze jego ród ma trwały pomnik w kaplicy XVII-wiecznego przodka.
W czasie swej ostatniej podróży przeprowadził prywatny test na polskich urzędnikach. Umówił się z wojewódzkim konserwatorem zabytków, że wskaże miejsce ukrycia rodowych pamiątek zastrzegając sobie prawo odzyskania jakichś sobie wartościowych sentymentalnie fantów. Na początek wskazał miejsce zakopania skrzyni ze szkłem i porcelaną na leśnej drodze w okolicach Białek. Były problemy, bo zaangażowany patrol saperski nie zdołał zlokalizować schowku, aż popisał się miejscowy leśniczy, który wskazał jakąś podejrzaną kałużę na środku drogi, pod którą była skrzynia z rodową zastawą.
Następnie nie popisała się pani konserwator, która zbyła hrabiego jakąś popielniczką i filiżanką. Ostatni właściciel majoratu w Nowej Wiosce poprzestał na tym, jego zdaniem, nieudanym dealu i oficjalnie nie podejmował już kolejnych.
W gablotach kwidzyńskiego Muzeum Zamkowego leży trochę szkła i porcelany z herbem Groebenów, a ostatni z panów na Nowej Wiosce spoczywa gdzieś na południu Niemiec. Nie sprawdzałem, jak daleko stamtąd do okolic, z których jego przodkowie przybyli pod Marienwerder kilkaset lat temu.
Jako autor powieści „Manuskrypt Heweliusza”, mającej się ukazać w Gdańsku w końcu 2011 roku, w której ród Groebenów i sam Otto odgrywają rolę szczególną, zapraszam Pana do lektury. Polecam też artykuł o Ottonie na portalu Slow Poland (od listopada 2011). Cieszę się, że pozytywnie zakręconych i „prusolubców” jest tak wielu…
Pozdrawiam serdecznie!