Nasz dom już jest pełen potworów (tych czworonożnych !). Próby powiększenia kompletu kończą się awanturami tych zasiedziałych, które skutecznie bronią swego domowego miru. Nie inaczej ostatnio było z rudym kocurem przybłędą, w dodatku nieokrzesanym prostakiem omijającym kuwetę.
Koczuje gdzieś w okolicy regularnie zgłaszając się po posiłki. Spasiony wałkoń pewnie robi to u wszystkich okolicznych mych sąsiadów.
Nadejście trwających jeszcze mrozów oraz prośby wnuczki Klary zmusiły mnie do podjęcia budowy kociego domu. W altanie zwanej u nas „domkiem ogrodnika” , a przez tych bardziej złośliwych nie wiedzieć czemu „domkiem piwnym”, znalazło się podwójne pudło ocieplane styropianem, gdzie rudzielec ma już swoje gniazdo a ja spokojniejsze sumienie wobec tego zwierzaka, przynajmniej w mroźny świąteczny czas.
Przy tej to okazji dopadło mnie odległe wspomnienie o moim pierwszym zwierzaku, którego imię już mi się zapodziało pośród wszystkich późniejszych moich psich kumpli.
Historia z psami zaczęła się od popełnionej w dzieciństwie przyjaźni oraz zdrady głównej , niestety popełnionej przeze mnie osobiście.
Przygarnąłem, z wszelkimi konsekwencjami zawartej przyjaźni, parchatego kundla, którego znalazłem błąkającego się w powojennych malborskich gruzowiskach.
A miałem wówczas niewiele lat, jak i ten kundel, więc był on zapewne tym rodowitym mieszkańcem Marienburga, z którym mimo bariery językowej nieźle się porozumiewałem.
Pojawił się domowy problem, bo ten niezbyt higieniczny przyjaciel, z którym myszkowałem po zrujnowanych kamienicach malborskich, a potem dzieliłem z nim łoże, wymagał jakichś tam kuracji, i z tym wszystkim moja rodzina nie mogła sobie poradzić.
Pod rodzinną presją, by wyeksmitować z domu kłopotliwego autochtona, w końcu uległem i za cenę swej zdrady (jakby nie było przyjaciela) zażądałem najwyższej ceny, jaką mogłem sobie tylko wyobrazić.
Był to obiekt moich marzeń, który od jakiegoś tam czasu podziwiałem w witrynie sklepu komisowego przy ul. Miodowej, gdzie z przylepioną jakąś astronomiczną ceną drażnił moją wyobraźnię.
A był to niewiele wart blaszany pistolet na kapiszony, z którym w swoich dziecięcych snach biegałem po niedawnym pobojowisku i gromiłem Szkopów od kilku lat już nieobecnych w Malborku.
Dziś nie pamiętam dlaczego upatrzyłem sobie koniecznie tę zabawkę. Pewnie zazdrościłem niewiele starszym kolegom, którzy mieli prawdziwe spluwy.
Mama, przystająca na każdą cenę, by pozbyć się ewidentnego domowego kłopotu przyjęła moje twarde warunki.
Schowałem się za jakiś mebel i tylko spode łba oglądałem, jak ktoś tam wyprowadzał z domu zdradzonego przeze mnie druha.
Potem poszliśmy do komisu i dostałem swój wymarzony kapiszonowiec. Teraz sobie przypominam, że Mama też przyglądała mi się niczym zdrajcy.
Miałem już swój pistolet. Nigdzie nie można było dostać kapiszonów. Po kilku dniach, miotany wyrzutami sumienia, niczym Judasz błąkałem się nad Nogatem i zamiast samemu rzucić się w wodę, to tylko z drewnianego mostu przy Zamku cisnąłem do rzeki swoją zabawkę.
Ponieważ tak dokładnie pamiętam jeszcze to wszystko po ponad półwieczu, to znaczy to tylko tyle, że ta nieużyteczna zabawka mogła mieć wartość około trzydziestu srebrników.
Dodaj komentarz!