Któż z nas nie ma w głowie odwiecznie towarzyszącego archetypu „ raju utraconego”. Taką wizję można odnaleźć w mitologii rodzinnej u każdego. Im bardziej odległe w czasie, tym bardziej wyidealizowane obrazy z przeszłości, zapamiętane z dziadkowych i babcinych opowieści przekazujemy swoim następcom. Gdzieś w naszej podświadomości tkwi przekonanie, że oni to też powtórzą. Zasiewamy więc ziarno tęsknoty za czymś, do czego nie ma powrotu, bo spowite urokiem wspomnień coraz bardziej jest od nas odległe i odrealnione.
Wypłowiałe babcine fotografie domostw, osób i widoków pozostawionych na kresach Kresów, początkowo nijak nie pasują nam do towarzyszących im przejmujących opowieści. Jednak po latach, gdy zabraknie już Babci, a zdjęcia gdzieś się zawieruszą, nawet nie spostrzeżemy, jak w swych własnych opowieściach zaczniemy odtwarzać klimat zapachów, widoków i opisów świata, którego sami nie zdążyliśmy doświadczyć osobiście, ale staramy się dawać świadectwo jego minionego istnienia.
Mam taką jedną nazwę zakodowaną we mnie i u mych bliskich na zawsze. To są Oleszki. Już rodzinna legenda , siedlisko pod Budsławiem na najdalszej krawędzi województwa wileńskiego. Do 1939 za nami była już tylko „bolszewia”. Dziś mieszkający tam dobrzy ludzie pamiętają jeszcze o dobrych ludziach, którzy tu kiedyś mieszkali. Na dowód obdarowują rybami złowionymi „przecież w waszej rzece”.
Mimo Jałty, Teheranu i Poczdamu – moja Mama nie wierzyła w te wszystkie draństwa i bezeceństwa. Zapewniała mnie, że tak czy inaczej, ale już wkrótce powrócimy do Budsławia, a zwłaszcza do naszych Oleszek. Pamiętam, ze dość długo byliśmy spakowani i gotowi do drogi. To przekonanie pozwalało mi zachować pewną wewnętrzną wyższość nad rówieśnikami nieświadomymi mojego rychłego powrotu do stron ojczystych. Tej perspektywie jakoś nie bardzo służyło życie w zagruzowanym Malborku. Poruszający był widok malborskich Niemek z tobołkami i dziećmi na boisku szkoły, do której zacząłem uczęszczać. Po całodziennym koczowaniu pod gołym niebem , potem znikały stamtąd. Nazajutrz boisko znów było zapełnione kobietami pilnującymi swych dzieci i tobołów. Prawie wszystkie miały chusty śmiesznie zawiązane w kokardy na czole.
A w naszych Oleszkach byłem kilka lat temu. Widok zapuszczonej białoruskiej wioski, którą tam zobaczyłem nie był jednak w stanie przesłonić mi legendarnej wizji tego cudownego miejsca, jakim przed laty obdarzyła mnie Mama. Wynika z tego, że przekazany nam mit o utraconym raju koloryzujemy tym bardziej, im bardziej jest on utracony.
Naszej współczesności nie towarzyszą już wymuszone przez geograficznych sąsiadów wielkie migracje, gdy przeganiali nas oni z miejsca na miejsce. Dziś zazwyczaj z własnej woli przenosimy swe rodzinne gniazda. Jednak współczesne przeprowadzki także rodzą rodzinne mitologie o „raju”, który się uprzednio zamieszkiwało. Taszczymy w nowe miejsce klamoty oraz nieuchronne późniejsze wspominanie miejsc nienależących już do nas, zazwyczaj już o wiele wspanialszych, niż wtedy, gdy je posiadaliśmy.
Pośród rozlicznych swych profesji i zajęć przyszło mi w latach 80-tych zostać „solidarnościowym” rewolucjonistą w Kwidzynie. Jako przewodniczący tamtego „zamieszania” zdobyłem uznanie zarówno publiczne, jak i , niestety, lokalnej bezpieki, co skutkowało regularnymi dotkliwościami, jak: internowanie, areszt i więzienie, nie licząc pomniejszych dowodów uznania, które trwały jeszcze długo po odwołaniu stanu wojennego.
Wespół z rodziną znosiliśmy to dzielnie, bo i wspomagających przyjaciół mieliśmy wielu. W końcu lat 80-tych miarka się przebrała. Kwidzyńska rewolta „Solidarnościowa” wygasła zanim się narodziła.
Partyzantka sfeminizowana (co było jej jedynym walorem), zastraszona , osłabiona emigracją, paru niepewnych choć „nawróconych” pezetpeerowców i znaczna gromadka uczestników ceremonialnych „Bogo-Ojczyźnianych” uroczystości w Katedrze. Tylko ja ciągle jako dyżurny figurant do sprawozdań majora „Bormana” o osiągnięciach kwidzyńskiej bezpieki we wszystkich rubrykach (chwała Bogu, poza pobiciem przez nieznanych sprawców). Gwoli prawdy, według obowiązującego wówczas cennika parę powodów ku temu by było.
Zamknęli mnie, potem stolarnię w Białkach, a potem okradli z maszyn. W domu zapadła decyzja – zmykamy „do lasu”. Oliwia brała dwójkę dzieci i aparat fotograficzny na zwiady na Północ ojczyzny, a ja pozostałą dwójkę i drugi aparat na Południe. Spośród prawie setki obiektów wybraliśmy Zajazd k/Elbląga.
Opuszczony podmiejski barokowy dwór w otoczeniu dużego parku ze stawem zmienionym w wysypisko. Nieduży koszt przejęcia obiektu, możliwość szybkiej adaptacji paru pomieszczeń , niezbyt odległe szkoły, bardzo odległy poprzedni właściciel dworu, a przede wszystkim niezwykła uroda jednej z nielicznych zabytkowych posiadłości zachowanych na Wysoczyźnie Elbląskiej.
Przed nami przez osiem lat użytkownikami opuszczonego dworu było wojsko z pobliskiego poligonu oraz mieszkańcy pobliskiego pegeerowskiego osiedla. Z nietrudnymi do odgadnięcia skutkami.
Nie ma jednak większej energii jak zapał młodych „podpuszczanych” przez starych. Uzdatnialiśmy kolejne pomieszczenia adaptując je na kuchnie, łazienki, sypialnie, salony i jadalnie, choć niektórym z nich brakowało ciągle sufitu.
Przeżyliśmy tam bez mała dwadzieścia lat. To mi wystarczyło, bym się w tamtejszych niezapomnianych okolicznościach przyrody postarzał, a moi potomni zostawili tam swe dzieciństwo.
Minął właśnie rok, jak zamieniliśmy ów barok na współczesny „barak W-0642”, gdzie żyje się nam teraz spokojnie i normalnie. Wróciliśmy do szeregu. W naszych wspomnieniach opuszczonego przed rokiem Edenu koncentrujemy się raczej nad zachowanymi wrażeniami z codziennego pławienia się w wolności i obcowania z przyrodą. Komu jeszcze dzisiaj zaglądają do okien sarny i daniele, kto ma w swoim „ogródku” wiewiórki, łasice i popielice (!) A ten staw, do którego miałem 50 kroków ze swej sypialni, pełen ryb, trzebiony przez czaple, wędrowną wydrę i „aborygenów”.
O pewnych niedogodnościach codziennego życia i o nieustających pracochłonnych remontach w rozsypującym się zabytku już nie bardzo chcemy pamiętać. Ale jest tysiąc zdjęć zrobionych o różnych porach dnia i roku, którymi karmimy wspomnienia.
Biblijna wersja raju niezbyt pasuje do tej opowieści, bo nikt nas stamtąd nie wyganiał, to my broniliśmy przez lata tego raju, by nie spotkał go los sąsiednich dworów, po których nie ma już śladu. Potem okazało się, że są jeszcze entuzjaści chętni do ratowania takich rajskich miejsc, a co szczególnie istotne, posiadający ku temu stosowne środki. Przekazaliśmy swe siedlisko i uratowany zabytek w dobre ręce.
Rok temu wyprowadziliśmy się z Zajazdu. W nowym miejscu jest ze mną rodzina, moje klamoty i psy. Moje sny z Zajazdu dołączyły tu dopiero niedawno.
Znowu tu wróciłam. Uwielbiam tę opowieść i te zdjęcia…
Piękna opowieść…
Piękne miejsce i te zdjęcia!