Z.9.jpg

Któż  z nas nie ma w głowie   odwiecznie  towarzyszącego  archetypu  „ raju utraconego”.  Taką wizję można  odnaleźć w  mitologii  rodzinnej u  każdego.  Im bardziej odległe w czasie, tym bardziej wyidealizowane obrazy  z przeszłości, zapamiętane z dziadkowych i babcinych opowieści przekazujemy swoim następcom. Gdzieś w naszej podświadomości   tkwi  przekonanie, że oni  to  też powtórzą.  Zasiewamy  więc  ziarno tęsknoty za czymś, do czego  nie ma powrotu, bo  spowite urokiem wspomnień   coraz bardziej jest od nas  odległe i odrealnione.

Wypłowiałe   babcine  fotografie domostw, osób  i widoków  pozostawionych na kresach Kresów,   początkowo nijak nie pasują nam do towarzyszących im przejmujących opowieści.  Jednak po latach, gdy zabraknie już Babci, a zdjęcia gdzieś się zawieruszą, nawet nie spostrzeżemy,  jak  w swych własnych  opowieściach zaczniemy  odtwarzać  klimat zapachów,  widoków  i opisów świata, którego sami nie zdążyliśmy doświadczyć  osobiście, ale staramy się dawać  świadectwo  jego minionego istnienia.
Mam  taką jedną nazwę  zakodowaną we mnie i u mych bliskich  na zawsze. To są Oleszki.  Już rodzinna legenda , siedlisko  pod  Budsławiem  na najdalszej krawędzi województwa wileńskiego.  Do 1939 za nami była już tylko „bolszewia”. Dziś mieszkający tam dobrzy ludzie pamiętają jeszcze o dobrych ludziach, którzy tu kiedyś mieszkali.  Na dowód  obdarowują rybami złowionymi „przecież w waszej rzece”.Z.10.jpg

Mimo  Jałty,  Teheranu  i  Poczdamu  – moja Mama nie wierzyła w te wszystkie draństwa i bezeceństwa.  Zapewniała mnie, że tak czy inaczej, ale już wkrótce powrócimy do Budsławia, a zwłaszcza do naszych  Oleszek.  Pamiętam, ze dość długo byliśmy  spakowani i gotowi do drogi. To przekonanie pozwalało mi  zachować pewną wewnętrzną wyższość nad  rówieśnikami nieświadomymi mojego rychłego powrotu do stron ojczystych. Tej perspektywie jakoś nie bardzo  służyło życie w zagruzowanym Malborku. Poruszający był widok  malborskich  Niemek z tobołkami i dziećmi na boisku szkoły, do której zacząłem uczęszczać.  Po całodziennym koczowaniu pod gołym niebem , potem  znikały   stamtąd.  Nazajutrz boisko znów było zapełnione kobietami pilnującymi swych  dzieci i tobołów. Prawie  wszystkie  miały chusty śmiesznie zawiązane w kokardy na czole.Z.3.jpg

A w naszych Oleszkach byłem  kilka lat temu. Widok  zapuszczonej białoruskiej wioski, którą tam zobaczyłem nie był  jednak w stanie przesłonić mi legendarnej wizji  tego cudownego miejsca,  jakim  przed laty obdarzyła  mnie  Mama. Wynika z tego, że  przekazany nam mit o utraconym raju koloryzujemy tym bardziej, im bardziej jest on utracony.

Z.1.jpgNaszej współczesności  nie towarzyszą już  wymuszone przez geograficznych    sąsiadów   wielkie migracje, gdy przeganiali nas oni z miejsca na miejsce. Dziś zazwyczaj z własnej woli  przenosimy  swe  rodzinne gniazda. Jednak współczesne przeprowadzki także rodzą rodzinne mitologie o „raju”, który się uprzednio zamieszkiwało. Taszczymy w nowe miejsce klamoty oraz nieuchronne późniejsze wspominanie miejsc nienależących już do nas, zazwyczaj już o wiele wspanialszych, niż wtedy, gdy je posiadaliśmy.

Pośród rozlicznych swych profesji i zajęć przyszło mi w latach 80-tych zostać „solidarnościowym” rewolucjonistą w Kwidzynie. Jako przewodniczący tamtego „zamieszania” zdobyłem uznanie zarówno publiczne, jak i , niestety, lokalnej bezpieki, co skutkowało regularnymi dotkliwościami, jak: internowanie, areszt i więzienie, nie licząc pomniejszych dowodów uznania, które trwały jeszcze długo po odwołaniu stanu wojennego.

Wespół z rodziną znosiliśmy to dzielnie, bo i wspomagających przyjaciół mieliśmy wielu.  W końcu lat 80-tych miarka się przebrała.  Kwidzyńska rewolta „Solidarnościowa”  wygasła zanim się narodziła.

Lew.jpgZ.7.jpgZ.14.jpg

Partyzantka sfeminizowana (co było jej jedynym walorem), zastraszona , osłabiona emigracją, paru niepewnych choć „nawróconych” pezetpeerowców i znaczna gromadka uczestników ceremonialnych „Bogo-Ojczyźnianych” uroczystości w Katedrze. Tylko ja ciągle jako dyżurny figurant do sprawozdań majora  „Bormana” o osiągnięciach kwidzyńskiej bezpieki we wszystkich rubrykach (chwała Bogu, poza pobiciem przez nieznanych sprawców). Gwoli prawdy, według obowiązującego wówczas cennika parę powodów ku temu by było.

Zamknęli mnie, potem stolarnię w Białkach, a potem okradli z maszyn. W domu zapadła decyzja –  zmykamy „do lasu”.   Oliwia brała dwójkę dzieci i aparat fotograficzny na zwiady na Północ ojczyzny, a ja pozostałą dwójkę i drugi aparat na Południe. Spośród prawie setki obiektów wybraliśmy Zajazd k/Elbląga.Z.4.jpgZ.12.jpgZ.11.jpgZ.17.jpgZ.8.jpgZ.16.jpg

Opuszczony podmiejski barokowy dwór w otoczeniu dużego parku ze stawem zmienionym w wysypisko. Nieduży koszt przejęcia obiektu, możliwość szybkiej adaptacji paru pomieszczeń , niezbyt odległe szkoły, bardzo odległy poprzedni właściciel dworu, a przede wszystkim niezwykła uroda jednej z nielicznych zabytkowych posiadłości zachowanych na Wysoczyźnie Elbląskiej.Z.6.jpg

Przed nami przez osiem lat użytkownikami opuszczonego dworu było wojsko z pobliskiego poligonu oraz mieszkańcy pobliskiego pegeerowskiego osiedla. Z nietrudnymi do odgadnięcia skutkami.

Nie ma jednak większej energii jak zapał młodych „podpuszczanych” przez starych. Uzdatnialiśmy kolejne pomieszczenia adaptując je na kuchnie, łazienki, sypialnie, salony i jadalnie, choć niektórym z nich brakowało ciągle sufitu.

Przeżyliśmy tam bez mała dwadzieścia lat. To mi wystarczyło,  bym się w tamtejszych niezapomnianych okolicznościach przyrody postarzał, a moi potomni zostawili tam swe dzieciństwo.

Minął właśnie rok, jak zamieniliśmy ów barok na współczesny „barak W-0642”, gdzie żyje się nam teraz spokojnie i normalnie. Wróciliśmy do szeregu. W naszych wspomnieniach opuszczonego przed rokiem Edenu koncentrujemy się raczej nad  zachowanymi  wrażeniami z codziennego pławienia się w wolności i obcowania z przyrodą. Komu jeszcze dzisiaj zaglądają do okien sarny i daniele, kto ma w swoim „ogródku” wiewiórki, łasice i popielice (!) A ten staw, do którego miałem 50 kroków ze swej sypialni, pełen ryb, trzebiony przez czaple, wędrowną wydrę i „aborygenów”.wędkowanie.jpg

O pewnych niedogodnościach codziennego życia i o nieustających pracochłonnych remontach w rozsypującym się zabytku już nie bardzo chcemy pamiętać. Ale jest tysiąc zdjęć zrobionych o różnych porach dnia i roku, którymi karmimy wspomnienia.

Biblijna wersja raju niezbyt pasuje do tej opowieści, bo nikt nas stamtąd nie wyganiał, to my broniliśmy przez lata tego raju, by nie spotkał go los sąsiednich dworów, po których nie ma już śladu. Potem okazało się, że są jeszcze entuzjaści chętni do ratowania takich rajskich miejsc, a co szczególnie istotne, posiadający ku temu stosowne środki. Przekazaliśmy swe siedlisko i uratowany zabytek w dobre ręce.

Zajazd - 5.JPGZ.13.jpgZ.5.jpg2.Z..jpg

Rok temu wyprowadziliśmy się z Zajazdu. W nowym miejscu jest ze mną rodzina, moje klamoty i psy. Moje sny z Zajazdu dołączyły tu dopiero niedawno.

Zdjęcia