Miejscami magicznymi zwykliśmy nazywać takie, które utkwiły nam w pamięci w jakiś szczególny sposób. Kojarzą się one ze wspomnieniami znaczących momentów naszego życia, z towarzyszącymi im nastrojami, wrażeniami, a przede wszystkim z tym, co znacząco porysowało nasz życiorys.
Każdy ma ileś tam własnych miejsc magicznych, a ich liczba jest proporcjonalna do intensywności swoich przeżyć. Są miejsca kojarzące się nam z epizodami historii swojej „małej ojczyzny” zaludnionej bliskimi i przyjaciółmi, ale głównie z naszymi życiowymi zakrętami.
Tak jak i inni mam swoje miejsca magiczne przechowywane w pamięci. Jedno z nich to moje byłe ranczo w Białkach pod Kwidzynem, gdzie żyłem i pracowałem w zawirowanych latach 80tych.
Po powrocie z internowania spotkałem się z odmową zatrudnienia w kilkunastu miejscach w Kwidzynie. Nawet decydując się na najprostszą pracę fizyczną byłem przez pewien czas bezrobotnym, choć tacy podobno wtedy w PRL nie istnieli.
Lubię zapach obrabianego drewna, więc wybrałem sobie zawód rzemieślnika stolarza i na skonstruowanej krajzedze wycinałem deseczki do krojenia jarzyn. W mojej sześcioosobowej rodzinie bywało cienko , lecz nie normując sobie czasu pracy, mogłem już myśleć o własnym warsztacie – stolarni. Tak trafiłem do Białek, gdzie kupiłem od gospodarza rozwalające się opuszczone siedlisko z chałupą.
Zacząłem własnoręcznie murować stolarnię i szło mi to lepiej, niż związane z tą budową sprawy urzędowe.
W Urzędzie w Sadlinkach odmówiono mi zgody na formalny zakup tej działki, co było możliwe dla każdego innego tylko nie dla mnie. Usłyszałem uzasadnienie odmowy, że władza nie ma pewności, czy chcę tam postawić stolarnię, czy być może drukarnię ?
Uzyskane już zezwolenie na budowę wyrwano mi z ręki do wglądu, a w rejestrze wydanych zezwoleń znikła kartka, na której było ono wpisane. Urzędnicy gminni tłumaczyli się, że tylko wypełniali rozkazy.
Takie atrakcje to była wówczas normalka. Ale dookoła mnie istniał wtedy jeszcze „inny świat”, niczym second Life, i istniał on w realu.
Przyjaciele i znajomi, głównie z Solidarności, okazali się po prostu solidarni po koleżeńsku. Przyjeżdżali do mnie do Białek z rodzinami i w atmosferze pikniku chirurg mieszał zaprawę, mecenas pogłębiał wykopy, mgr inż. targał pustaki a profesory zbijały dechy. Dookoła latały nasze dzieciaki wyśpiewując nieprzyzwoite politycznie piosenki a niewiasty warzyły strawę i jeszcze pętały się jakieś dziwne psy.
Zbieraliśmy się wtedy w Białkach dość często tworząc tam własną oazę wolności i niezależności na tyle, na ile to było możliwe w esbecko-pezetpeerowskiej rzeczywistości. Bezpieka podejrzewała nas, że knujemy tu przeciwko ustrojowi i mieli w tym trochę racji. W końcu przywykłem do częstych rewizji pomieszczeń, do konfiskat i do zatrzymywania na przesłuchania.
Zajmowałem się własnoręcznym zbijaniem palet dla „Celulozy” i szłoby mi to zupełnie nieźle, mimo gimnastyki z zaopatrywaniem się w deski, gdyby nie przestoje w pracy powodowane odsiadką. Marzyła mi się wówczas mała wytwórnia stylowych mebli i kosztem rodzinnych dochodów sporo zainwestowałem w specjalistyczne maszyny.
To w Białkach odbywały się pierwsze, bardzo skromne sylwestrowe zabawy przebierańców, których tradycja trwa w Kwidzynie do dzisiaj. Teraz nazywa się to balem kostiumowym, na którym podobno corocznie bawi się kwidzyński high life.Wśród postaci na powyższej fotografii widzimy trzech przyszłych burmistrzów Kwidzyna, ich zastępców, dwóch starostów, dwóch posłów i jednego senatora (niektórzy wystąpili tych rolach kolejno)
A potem zabrano mnie znowu w grudniowym mrozie z Białek i znowu do pudła. W tym dniu przyjechał do mnie do pomocy Olek Kuriata (przedstawiający się jako Prezes Klubu Malinowych Nosów), którego zamiejscowi esbecy nie znali i pytając mnie kto to jest – usłyszeli że to mój rzecznik prasowy, bo było mi smutno samemu jechać w nieznane. Po ich konsultacji z Kwidzynem dostałem opeer za żarty z władzy i powieźli mnie samego.
W pobliskich Sadlinkach, na szczycie komina cegielni pojawił się wymalowany napis Solidarność żyje, co było skandalem nie tylko lokalnym, bo było to widoczne, także z przejeżdżających pociągów. Były i inne sposoby podtrzymywania u rodaków ducha sprzeciwu wobec komuny. Szyld na mojej stolarni okazał się niecenzuralny, ale nie powodu treści, tylko ze względu na formę plastyczną, przypominającą biało-czerwony znaczek zdelegalizowanego związku. Pod innym pretekstem zabrano mi koncesję na rzemiosło stolarskie. Gdy siedziałem, nieznani sprawcy okradli z maszyn stolarnię i chałupę.
Później pozbyłem się swoich Białek. Więcej ich nie widziałem i nie chcę widzieć. Mam w głowie już zmitologizowany ich obraz, wypełniony twarzami ówczesnych przyjaciół, z dodanymi prawdziwymi i zmyślonymi legendami innych. I niech tak pozostanie. Taka jest magia Białek nie tylko dla mnie, ale i dla pewnego niewielkiego kręgu kwidzyniaków.
P.S.
01.10.2011
Otrzymałem właśnie kiedyś utracone zdjęcia z lat, których dotyczą powyższe wspomnienia. Zatem uzupełniam swą opowieść o te obrazki z przeszłości.
Na poniższych fotografiach występują następujące osoby: Bogusław Gajdamowicz (1); Wiesław (2) i Krystyna (3) Gniteccy; Małgosia (4), Konrad (5), Robert (6) i Jerzy (7) Kosacz; ks.Ferdynand (8); ks.Wiesław (9); Barbara (10), Ola (11), Ania (12), (Jerzy (13) Kozdroń; Krystyna Kopisto (13); Maria (14) i Wojciech (15) Kowalczyk; Tadeusz Okulski (16); Ewa (17) i Jerzy (18) Sznajder; Henryk Szostak (19); Maria Wandtke (20); Jerzy Tomczak (21).
Droga M. Bardzo dziękuję Ci za udostępnione zdjęcia. Jak widzisz, uzupełniłem nimi swoją relację.
Kilku uczestników owych spotkań już nie żyje. A ja noszę się z zamiarem zaproszenia wszystkich pozostałych na spotkanie po latach, chociaż już w innym miejscu.
Jeśli uwzględnią moją prośbę o pozostawienie swych aktualnych „legitymacji partyjnych” w domu, to mogłoby być ciekawie.
Święta racja, Jurku! To jest magia Waszych Białek! Magia wspaniała. Cieszę się, że było mi dane tej magii zaznać…