Mijają kolejne rocznice owej grudniowej niedzieli, gdy ogłoszono rozpoczęcie wojny polsko-jaruzelskiej. Wspomnienia tamtego dnia obrastają w mitologie i legendy. Ciągle spotykamy starania, by tamta wojna była coraz mniej zrozumiała. Ujawniający się jej uczestnicy, w swoich relacjach swobodnie przekraczają ówczesną linię frontu, zaszczytnie moszcząc się w okopach, w których wtedy nie byli. Ale nie o tym te zapiski.
Po 13 grudnia, jak to na wojnie bywa, byli zabici, ranni, wygnani z kraju i inaczej poszkodowani. Mnie już na początku przypadła najpierw rola jeńca, a potem partyzanta.
W Kwidzynie, w pierwszym rzucie było nas sześciu. Jeszcze w sobotę, 12-go grudnia wygarnięto nas przed północą z domów, by nazajutrz wywieźć z miasta.
Po 23-ej pod dom na Konarskiego zajechała milicyjna „nysa” i jeszcze jeden samochód. Wyszli smutni i mundurowi a gdy wchodzili na piętro, to już wiedziałem o co chodzi. Zastukali. Zapytani: kto tam? zapewnili, że: „Poczta, pilny telegram”. Odpowiedziałem też dowcipem, że ten telegram, to pewnie z Moskwy, w czym, jak wiadomo, nie byłem daleki od prawdy.
Kwidzyński aparat przemocy znałem dość dokładnie, zarówno jawny jak i tajny, a tu byli sami z importu i bez respektu. Jeden mi odczytywał decyzję o internowaniu, którą udało mi się na moment wypożyczyć mu z ręki, dzięki czemu powiedziałem żonie gdzie ma mnie szukać. Inny, któremu dobrze patrzyło z oczu powiedział mi na boku, żebym się ubrał najcieplej i zabrał ze sobą lekarstwa, bo byłem w trakcie kuracji.
Pożegnanie z żoną, z czwórką dzieci, i z Arą, której miałem w tym momencie za złe, że charty są bezgłośne i nie umieją szczekać. Moi nocni goście cały czas jej się bali, choć zapewniałem, że to chart rosyjski, więc ta suka nie powinna być im groźna. Pewnie wiedzieli, ze nie ma chartów radzieckich.
Pamiętam jeszcze pożegnanie na schodach z sąsiadem Piotrkiem Sitnickim, który wręczył mi pakiet papierosów ze słowami: – „Nic się nie bój, my za tobą”, co jeden z konwojentów skwitował: – „Zapraszamy do taxi”. Piotrek z propozycji nie skorzystał, bo nie mógłby później po nocach upominać się o uwięzionych pędzlem i dużymi literami na kwidzyńskich murach.
Wsadzili mnie do pustej suki i zabrali na dalsze polowanie w miasto. Jeździli dość długo w różne miejsca, a w pewnym momencie, gdy minęliśmy Szpital to naszły mnie dziwne skojarzenia z pobliską skarpą piaskową i zapamiętanymi lekturami o okupacji. Przeszło mi jak zawróciliśmy do miasta pod dom, gdzie mieszkał Roman Rewiński. Po jakimś czasie słyszę rozmowę, że Rewiński zabarykadował się i przysięga, że nikogo do domu nie wpuści. Gdy usłyszałem, że biorą przyrządy, które w tym dniu otwierają wszystkie drzwi w Kwidzynie, zacząłem łomotać, upominając się o rozmowę z szefem grupy. Powiedziałem, żeby przekazał, że czekam na Romana w suce. Po prostu zrobiło mi się żal żony Romka, że nie dość, że bez męża, to zostanie jeszcze bez drzwi, na co się wyraźnie zapowiadało tej mroźnej nocy.
Roman, który właśnie ze szwagrem destylował to, co się wówczas destylowało w co drugim kwidzyńskim domu – pojawił się w suce wyluzowany i pięknie pachnący produktem końcowym z domowego laboratorium. Powiedział mi: – „Myślałem, że mnie dopadli i to coś poważnego, a tu pieprzą o jakiejś wojnie, więc jak o tobie usłyszałem, to ich wpuściłem”. A ja w ten oto sposób zostałem kolaborantem.
Zwieźli nas na komendę sześciu, czyli wszystkich wytypowanych jeszcze wiosną przez lokalną SB ze stosowną opinią kwidzyńskiego Komitetu Miejskiego PZPR. Znaleźli się tam ze mną: Leszek Kaczmarek, Andrzej Wypych i św.p.Witek Piotrowski z Celulozy, Stachu Piłat z ZEMu i Romek Rewiński z RDP, czyli liderzy zakładowych komitetów i ja jako przewodniczący MKK Solidarności w Kwidzynie.
Dokładnie nas zrewidowali, spisali, skuli i zaprosili do suki, w podróż w nieznane. Było bardzo mroźno a samochód był przewiewny. Koledzy nie wierzyli mi, gdzie nas wiozą, aż pojazd rozkraczył się pod tablicą Iława. Później, gdy dali nam do ręki decyzje o internowaniu, niektórzy z nas w miejscu osadzenia mieli wpisany zaiksowany Kamieńsk i dopisaną Iławę. Kamieńsk, to ciężkie więzienie w poniemieckich zabudowaniach koszarowych, które spłonęło po buncie więźniów we wrześniu 1981, czyli trzy m-ce przed stanem wojennym, w czasie gdy obrońcy władztwa PZPR zapewniali jeszcze o swym koncyliacyjnym nastawieniu do Solidarności.
Wysypali nas za bramą na więziennym dziedzińcu, w czworoboku strażników, stojących w rozkroku i wachlujących gumowymi pałami. Niektórym towarzyszyły służbowe psy. Tym razem nie bili, a niektórzy z nich wyglądali na równie przestraszonych jak i my. Było trochę rozgardiaszu, bo co jakiś czas suki przywoziły nowych i jak to na obozowej rampie: trwała selekcja, rejestracja i zabieranie depozytów.
Jeszcze nie zdążyliśmy na to zasłużyć, a już pierwszą dobę spędziliśmy w czteroosobowym karcerze w piwnicy z wybitą szybą. Dechy, rozlazły materac, dwa ażurowe koce i …. przemówienie Jaruzelskiego puszczane na całą parę i na okrągło, gdzieś na zewnątrz. Chyba z megafonu na dziedzińcu, bo echo pogłosu tłukło się pomiędzy budynkami.
W iławskim więzieniu zamknięto internowanych z woj. olsztyńskiego, elbląskiego, części gdańskiego i wielu innych łapanych gdzieś po drodze, jak np. prof.Geremek z którym tam się zetknąłem.
Więzienie było nieprzygotowane, pospiesznie przerzucano kryminalnych, by zrobili nam miejsce. Pierwsze dni trwało przemieszczanie z celi do celi, po różnych oddziałach, aż trafiłem do trzydziestoosobowej stanowiącej mieszankę z różnych regionów.
Warunki bardzo niedobre, zimno, ciasno, łóżka trzy poziomowe.
W największym stresie byli ci wzięci z ulicy lub z pracy, których rodziny nie wiedziały, co się z nimi stało. Czasami strażnik wrzucał parę kopert i znaczków a towarzystwo dzieliło to w wielkich nerwach.
Jedni byli załamani, inni tylko zagubieni, a niektórzy mądrzyli się o Międzynarodowym Czerwonym Krzyżu, o rzekomo strajkującej całej Polsce i o innych mrzonkach.
W Kwidzynie nastąpiła kompletna pacyfikacja związku. Upomniał się o nas tylko Dyrektor LO, Józef Łukasiak, co przypłacił natychmiastową utratą stanowiska.
Tak jak umiałem próbowałem sprowadzić kolegów na ziemię, a skończyło się to mianowaniem mnie ich rzecznikiem w rozmowie z naczelnikiem więzienia, której miałem zażądać w imieniu wszystkich. Byłem święcie przekonany, że za odegranie tej roli dostanę solidny łomot i wyląduję w jakieś jednoosobowej piwnicy.
Przechodziłem chorobę żołądka i ledwie udawało mi się trzymać fason, ponadto bałem się nie mniej od innych, ale dziarsko przystąpiłem do swego ostatniego „bohaterskiego” wyczynu.
Przy wieczornym apelu wystawiało się tzw. kostkę, tzn. długie ławy z ułożonym odzieniem wierzchnim i buty. Po otwarciu drzwi powiedziałem dyżurnemu strażnikowi, że domagamy się pilnie rozmowy z naczelnikiem wiezienia. Klawisz zbaraniał, ale odpowiedział, że tu nie ma „my” i każdy mówi tylko za siebie. Kilka razy jeszcze były otwierane drzwi, a ja powtarzałem o upoważnieniu udzielonym mi przez kolegów. Coraz wyżsi stopniem strażnicy straszyli konsekwencjami odmowy wystawienia kostki, a na korytarzu robiło się coraz gęściej od klawiszy z pałami.
W końcu wywołali mnie z celi i puścili ustawioną ścieżką do dyżurki oddziałowego i niepotrzebnie się kuliłem, bo tylko przyglądali się straceńcowi, któremu się ewentualnie wleje, jak będzie taki rozkaz.
Za biurkiem siedział naczelnik więzienia, ale prezentował się jak naczelnik naczelników wszystkich obozów – skórzany płaszcz, daszek czapki nasunięty na oczy i groźby. Przekazałem mu, czego się domagamy a on lustrując mnie spod daszka czapki w pewnym momencie zaczął mówić spokojniej i oświadczył, co on może, a czego nie może.
Uznał, że nie może być adresatem postulatów ogólnych jak: regulamin internowania, Międzynarodowy Czerwony Krzyż, MOP itp., natomiast to co w jego gestii, to załatwi od jutra, tylko natychmiast mamy wystawić kostkę. Obiecał koperty i znaczki, ciepłą wodę dla golących się, rozładowanie tłoku i pomniejsze sprawy oraz wizyty duszpasterskie z najbliższej parafii. Do tego było mi go najtrudniej przekonywać, a takich żądań musiało być więcej, bo już od najbliższej niedzieli w oddziałowej świetlicy odbywały się msze święte.
Następnego dnia naszą celę rozparcelowano rozrzucając po całym więzieniu. Wylądowałem na najwyższym piętrze w celi dwuosobowej na końcu korytarza, a od innych oddzielonej dyżurką oddziałowego. Nie na długo, bo potem trafiłem do innego budynku.
Posługując się więzienną „techniką” poszukiwałem innych kwidzyniaków, którzy mogli być internowani i znalazłem. Przywieźli tu jeszcze Jacka Kopisto i naszego doradcę prawnego Andrzeja Czyżewskiego. Z celi piętro niżej dostałem wiadomość, że siedzi tam solidarnościowiec z Kwidzyna Mirosław Górski. Dałem tam cynk, by zważali na niego, bo to pewnie jakiś kapuś, gdyż w kwidzyńskiej „S” takiego nie było. Mirek był jednak zbyt dobrze znanym liderem NZSu i „S” na Akademii Medycznej w Gdańsku i za tamtejsze zasługi internowano go po kilku dniach pracy w kwidzyńskim szpitalu, więc mój cynk nie mógł mu zaszkodzić wśród kolegów.
Po latach, na oficjalnym spotkaniu przedstawiano mi jakichś innych jeszcze internowanych solidarnościowców z Kwidzyna. Rozpoznałem wśród nich tylko jedną osobę, znaną w mieście z prowadzenia meliny, więc mogła ona mieć jakieś zasługi wobec „Solidarności”, ale tylko wobec tych jej członków, którzy być może tam zaopatrywali się w gorzałę bez kartek.
Nazywało się to obozem internowania a siedzieliśmy w zwykłym więzieniu pozamykani w celach z wszystkimi rygorami skazanych. To dopiero znacznie później otwierano cele na oddziałach. Karmili nas tym, co nie wszyscy jedli. Małe białe robaczki w kaszy, ani oglądany na spacerze, leżący przy kuchni zamrożony koń z zadartymi kopytami, którego kucharz rąbał po kawałku – nie pobudzały apetytu.
Od Bożego Narodzenia zaczęły przychodzić paczki z domu. Dostawaliśmy ocenzurowane listy i były widzenia. Żona dostała przepustkę na wyjazd z Kwidzyna do Iławy i odwiedziła mnie z dziećmi. Gdy przekazywałem grypsy zakapowała mnie najmłodsza córeczka wrzeszcząc: Mamo, tata coś mi włożył w rajtuzy!
Z różnych zorganizowanych materiałów urządziłem warsztacik graficzny produkujący okolicznościowe znaczki i karty obrazujące stan naszych umysłów i stosunek do wrażej władzy. Niestety regularnie rekwirowano mi narzędzia, materiały i „dzieła”, a miał w tym swój udział skutecznie przestraszony chłopak spod Olsztyna z mojej celi.
Jak się siedzi, to ważne jest z kim się siedzi. Najsympatyczniej było z Leszkiem Kaczmarkiem (teraz mieszka w Kanadzie), którego nie opuszczała fantazja. Jednych zegarki leżały w depozycie, inni mieli je przy sobie. Leszkowi zabrali, więc najpierw dopominał się o zwrot. Prosił o kontakt z psychologiem, ponieważ bez zegarka traci poczucie czasu, a w końcu wykonał sobie z kartonu zegar z kukułką i ruchomymi wskazówkami. Chyba zbyt często dopominał się u klucznika o dokładny czas przesuwając wskazówki, bo gdy zachorowała mu kukułka, to za prośbę o weterynaryjną pomoc dla niej trafił na twarde łoże. Ale stamtąd też potrafił stanąć do raportu, upominając się ujawnienia lokalizacji cmentarza internowanych, by zawczasu powiadomić o tym rodzinę. Sam zanim trafił do kwidzyńskiej „Celulozy” mieszkał właśnie w Iławie.
Na moim oddziale była biblioteka, którą prowadził więzień kryminalny. Skorumpowałem go większą ilością szlugów, a on wytłumaczył przełożonemu klawiszowi, że nie daje sobie rady z tymi przemądrzałymi, wśród których podobno są bibliotekarze, wiec może oni sami się obsłużą. W już mojej bibliotece bibliotekarzami mogli być oczywiście tylko kwidzyniacy, więc przez parę tygodni rządziliśmy tam, aż nas z hukiem wylali.
A potem kompletnie wysiadło mi zdrowie i po krwotoku leżałem pół dnia na noszach iławskiego pogotowia ratunkowego na bramie. W tym czasie naczelnik przekonywał SB, że nie potrzebny mu żaden trup polityczny, a smutni zapewniali go, że to oni są dysponentami denata, którego nie zamierzali wypuszczać z rąk.
Jako pierwszy z iławskich internowanych wylądowałem w szpitalu miejskim, gdzie troskliwie zajęli się mną tamtejsi lekarze. Przez kilka tygodni, dzień i noc pilnowali mnie tam zmieniający się uzbrojeni strażnicy. Rewanżowałem im się za to ochroną ich samych przed okazywaną im bez ogródek wrogością i niechęcią ze strony niższego personelu szpitalnego. Nie stać mnie było jednak na litość, gdy regularnie łupiłem ich ogrywając w karty do przysłowiowych ostatnich portek. Gubiła ich zawziętość w chęci odegrania się a nie spostrzegli, że to była moja ideowa forma odgrywania się za niewolę na tych (w większości) Bogu ducha winnych magazynierach złodziei przemienionych nagle w obrońców reżimu.
Lekarzom z Iławy zawdzięczam przemianę rutynowej choroby mojej dwunastnicy, w niezwykle poważny przypadek choroby nowotworowej, co po pewnym czasie spowodowało najpierw zdjęcie straży (wybawionej tym sposobem z karcianej opresji), a po kilku kolejnych tygodniach wypisanie mnie z tym beznadziejnym rozpoznaniem.
Tak więc siedziałem „nie długo, nie krótko, w sam raz„. Uniknąłem pierwszego lania internowanych w kwietniu i późniejszej masakry w kwidzyńskim więzieniu, dokąd trafili iławiacy.
Spotykałem się wówczas z licznymi dowodami zwykłej solidarności ludzi, którzy pomagali innym jak tylko mogli. Potem, również w kwidzyńskim szpitalu spotkała mnie życzliwa opieka młodych lekarzy z dr Edkiem Zielińskim na czele. Inaczej niż młodsi lekarze z kwidzyńskiego szpitala zachowywali się później niektórzy ich starsi koledzy, zapominający o swym powołaniu, wobec internowanych pobitych w 1984 w więzieniu w Kwidzynie.
Przed wyrejestrowaniem z więzienia czekała mnie jeszcze rozmowa z funkcjonariuszem SB (młody absolwent historii po UMK – ja też próbowałem przesłuchiwać swoich śledczych), w czasie której zapewnił mnie, recytując jak z kartki, że w Polsce Ludowej nic dobrego nie czeka , ani mnie, ani moje dzieci, ani całej rodziny. Jedyna rozsądna decyzja, jaką powinienem podjąć, to wyjazd na Zachód, a w tym wyjeździe władze skłonne są mi udzielić stosownej pomocy wydając paszport. Nie dodał, że wydawano je wówczas tylko na jednokrotne przekroczenie polskiej granicy. Jeszcze przy powtórnym uwięzieniu w 1985/1986 wypominano mi odrzucenie tej propozycji. Moja rodzina też.
Gdy wypuszczano mnie z niewoli, w więzieniu w Iławie pozostawali: Leszek Kaczmarek, Jacek Kopisto, Mirek Górski i Andrzej Czyżewski, któremu za jego prokuratorskie pochodzenie zafundowano najdłuższy pobyt.
Jeszcze w stanie wojennym obowiązywał mnie rygor tzw. dozoru milicyjnego, co nie przeszkodziło w przystąpieniu z garstką lokalnych straceńców do partyzantki solidarnościowej. To był kolejny rozdział, czasami też groźny, o jeszcze innej specyfice, choć już bardziej „ceremonialny” z powodu naszego osamotnienia.
Za to po zwycięstwie w 1989 mieliśmy już tylko swoich zwolenników i popierali nas wszyscy.
Dziś niczego nie żałuję z tamtych lat, choć bywało i ciężko i strasznie.
Odmówiłem ubiegania się o jakiekolwiek odszkodowania za wszystkie swoje „odsiadki” i inne przygody, bo działałem wówczas świadomy celu i przewidywalnych konsekwencji.
Wolna Polska nie musi mi płacić za wywalczoną wolność. Całkiem inną sprawą jest to, co z tą wolnością wyprawiamy, ale tu nie mam już żadnego swego udziału.
Od ponad ćwierci wieku od tamtych wydarzeń mam przekonanie, że to w końcu lat 80-tych dokonała się największa zbrodnia stanu wojennego polegająca na dość skutecznej dezintegracji solidarnego społeczeństwa. Politycznymi i tajniackimi metodami dotkliwie rozproszono niebezpieczną wspólnotę Polaków, której powtórkę nawet trudno sobie wyobrazić. Wykorzeniając u nich nawet poczucie konieczności jej. Jednych zastraszano, innych wciągano w nieszlachetny współudział w schyłkowej obronie perelowskiej rzeczywistości.
Bezpośrednim tego efektem były i są trwające do dziś egoizmy, tak osobiste, jak i grupowe różnej maści, tak politycznej, jak i innej. Widzimy to na co dzień. Dla mnie to główny defekt przemian naszego społeczeństwa, który oprócz ofiar ludzkich zawdzięczamy stanowi wojennemu.
Wydaje mi się jednak, że coś się tu ostatnio zmienia i dotyczy to zwłaszcza młodych. Moje obserwacje i kontakty z gremiami znacznie młodszych ode mnie współrodaków napawają nadzieją na powrót postaw solidarnych, lub choćby budujących obywatelską empatię. A to już dużo i warto temu sprzyjać.
/ Grudzień 2007 /
Moje szczere gratulacje! Blogerski debiut wypadł okazale. Spisane wspomnienia z 13 grudnia w Kwidzynie proponuję upublicznić na Serwisie CYNK z dopiskiem Stan Wojenny. Kontakt dostępny na Onecie w zakładce:
13 grudnia ’81 pamiętam ten dzień…
Pozdrowienia