Malbork. To miasto zawładnęło moim dzieciństwem.
Każdy powrót do najwcześniejszych wspomnień przenosi mnie do zrujnowanego miasta, po którym myszkuję z gromadą rówieśników. Odkrycia, znaleziska, przygody i niestety dramaty, które nam towarzyszyły nieomal codziennie, do dzisiaj wracają mi w snach. Te najbardziej banalne utrwaliły mi się w każdym , nawet nic nie znaczącym szczególe. To jest tak, jak po zamknięciu oczu włącza się nam osobista przeglądarka obrazów z przeszłości, tych mniej wypłowiałych powidoków.
Rok po wojnie przywieziono mnie tu z wileńskich kresów, gdzie została moja ojczyzna, z której nie zapamiętałem żadnych obrazów, a powinienem. Dopiero gdy odwiedzałem tamte miejsca po półwieczu, to dziwnym trafem rozpoznawałem miejsca, które wydawały mi się znajome. Wyniesione z malborskich gruzowisk doznania okazały się jednak trwalsze i bardziej wyraziste.
Jedno z tych dziecięcych wspomnień to ślub, do którego przystąpiłem w raczej nietypowym dla takich uroczystości miejscu, jakim był schowek pod starą drewnianą werandą w oficynie zrujnowanego domu przy ulicy Orzeszkowej. Moją oblubienicą była sześcioletnia rówieśniczka z przedszkola, blondynka o wdzięcznym imieniu Dziunia. Była to decyzja szybka i nie do końca przeze mnie przemyślana, a na swoje usprawiedliwienie mogę tylko dodać, że zostałem dość przemyślnie zaskoczony przed tą życiową decyzją. Teraz, po kilkudziesięciu latach, gdy moje uczucia do przedszkolnej koleżanki spopieliły się już bezpowrotnie, to z całą oczywistością widzę ową kobiecą przewrotność swej oblubienicy spod werandy. Dziunia wyczekała moment, gdy reszta dzieciarni została już przywołana z wszystkich okien kamienicy na obiad i zostaliśmy na podwórku sami tylko we dwoje. Jestem pewien, że obecność jakichkolwiek świadków zapobiegłaby temu, co później nastąpiło. Podeszła do mnie z bukiecikiem stokrotek zerwanych z klombu pani Orzęckiej i mrugając zalotnie spytała, czy weźmiemy ślub. Choć nie nagliła mnie do tego żadna okoliczność, to zaskoczony oświadczynami pochopnie przytaknąłem. Odbyło się to błyskawicznie. Panna młoda wzięła mnie za rękę i wciągnęła pod werandę. Tam wygłosiła następującą formułkę: – „teraz bierzemy ślub”. Dała mi bukiecik i buziaka w policzek. Ucztę weselną spożywaliśmy jednak oddzielnie, bowiem w tym właśnie momencie nasze mamy przywołały nas na obiad.
Po wakacjach poszliśmy do szkoły lecz każde z nas do innej. I nie tylko to nas rozdzieliło. Widziałem jeszcze wielokrotnie jak Dziunia ściskając w rączce bukiecik z klombu Orzęckich chowała się z rożnymi moimi kumplami pod werandą. Trwało to tak długo, aż właściciel rozebrał werandę i porąbał na opał. Później ten pałac ślubów przeniósł się z tego miejsca na drugą stronę ulicy, ale mnie to nie zajmowało, bo swoje emocje przyjaźni i przywiązania pokładałem już gdzie indziej.
Pamiętam z tamtych czasów jeszcze jeden mój związek, w którym ulokowałem swoje uczucia chyba bardziej szczerze i z odczuwalną satysfakcją niekłamanej wzajemności. Niestety tylko do pewnego czasu, po którym nastąpiła zdrada, a muszę się tu przyznać, i do dziś się tego głęboko wstydzę, lecz to ja okazałem się wiarołomnym niegodziwcem. Ten emocjonalny związek, który tu tak boleśnie wspominam można by w dzisiejszym języku nazwać związkiem partnerskim.
Przygarnąłem, z wszelkimi konsekwencjami zawartej przyjaźni, błąkającego się po gruzowiskach parchatego czarnego kundla. Chyba byliśmy mniej więcej w tym samym wieku, więc choć psiak był prawdopodobnie rodowitym mieszkańcem Marienburga, mimo bariery językowej nieźle się porozumiewał ze mną ze wzajemnością.
Pojawił się jednak problem domowy, gdyż ten niezbyt higieniczny mój przyjaciel, z którym myszkowałem po nienadających się już do zamieszkania kamienicach malborskich mieszczan bezpowrotnie nieobecnych w mieście, a potem potajemnie dzieliłem z nim łoże, wymagał jakichś tam kuracji, i z tym wszystkim moja rodzina nie mogła sobie poradzić. A tu jeszcze mój młodszy braciszek? Pod ciągłą rodzinną presją w końcu uległem, godząc się na eksmisję z mieszkania na drugim piętrze kamienicy kłopotliwego autochtona. Za zdradę swego przyjaciela zażądałem najwyższej ceny, jaką mogłem sobie tylko wyobrazić. Był wówczas naprzeciwko więzienia od strony Miodowej pewien sklep komisowy, gdzie w witrynie leżały przeróżne przedmioty pochodzące niewątpliwie z szabru. Sam ich widok był niecodzienną atrakcją i wprost hipnotyzował podobnych do mnie, przyklejonych nosami do szyby niedoszłych klientów. Trochę wahałem się pomiędzy wyborem malutkiego nakręcanego blaszanego motocykla z przyczepą, którą to zabawkę pozbawiono już figurek wrogich żołnierzy, albo pistoletu na kapiszony. Z tym pistoletem już od jakiegoś czasu w swoich dziecięcych snach biegałem po niedawnym malborskim pobojowisku i gromiłem szkopów pośród rozległych wokół gruzowisk. Tych szkopów nikt już tu nie widział, no bo nawet te kobiety z chustami dziwnie zawiązanymi w węzeł na czołach, z gromadami ich dzieciaków, jakoś nie wypadało tak nazywać. Zresztą pilnowano mnie przed tym w domu. Dziś już nie pamiętam dlaczego upatrzyłem sobie koniecznie taką zabawkę, pewnie zazdrościłem niewiele starszym kolegom, którzy mieli prawdziwe spluwy, którymi popisywali się wobec dzieciarni, a niekiedy nawet w szkole, gdzie kierowniczka zbierała je do szuflady w swoim pancernym biurku.
Mama, przystająca na każdą cenę, by pozbyć się ewidentnego domowego kłopotu przyjęła moje twarde warunki. Schowałem się za jakiś mebel i tylko spode łba oglądałem jak ktoś tam wyprowadzał z domu zdradzonego przeze mnie czworonożnego druha.
Potem już po tym wszystkim, poszliśmy do komisu i dostałem swój wymarzony kapiszonowiec. Teraz dobrze sobie przypominam, że Mama też mi się przyglądała podziwiając zdrajcę.
Miałem już swój pistolet. Nigdzie nie można było dostać kapiszonów. Po jakimś tam czasie, miotany wyrzutami sumienia, niczym Judasz błąkałem się nad pobliskim kanałem i zamiast samemu rzucić się w wodę, to tylko z drewnianego mostku cisnąłem tam swoją zabawkę. Skoro tak dokładnie nadal pamiętam to wszystko po ponad półwieczu, to znaczy to tylko tyle, że ta nieużyteczna zabawka była warta dokładnie trzydziestu srebrnikom objawionym mi w postaci blaszanej zabawki.
(Malbork)
……………………………………….
Stalin umarł w czwartek i przez resztę zeszłego tygodnia panował w szkole jakiś dziwny nastrój. Nauczyciele wymilkli i zamiast normalnego pokrzykiwania na nas i strofowania za rozrabianie, teraz zachowywali się jak mumie, dyrygując nami krótkimi poleceniami i samymi gestami. Kierowniczka przebrała się na czarno i zaglądała do każdej klasy pokazując tam swoją twarz zbolałą żałobą. Pan od gimnastyki Bosman, też się mniej odzywał, ale w oczach miał jakąś wesołość, większą niż zwykle.
W naszej klasie były dwie bandy i reszta. W jednej było dwóch Bolasów, Kamiński i ich sługusy. Bolasy i Kamiński byli starsi od całej reszty klasowej o wszystkie lata wojny i chodzili do szkoły, bo tu wyżerali nam śniadania i rabowali nasze znaleziska srebrnych moniaków i innych skarbów znalezionych w gruzach. Ja należałem do drugiej bandy, w której byli tylko chłopcy z Orzeszkowej i z Sienkiewicza. Był też piegowaty wyjątek, czyli Zośka, która trzymała się naszej szajki, chociaż mieszkała trochę dalej. Reszta klasy, to były same lizusy, mamisynki i dziewczyny.
W ten poniedziałek zapowiedziano nam w szkole, że z powodu pogrzebu Stalina, zamiast lekcji odbędzie się w południe uroczysty apel całej szkoły. Dlatego to od pierwszej przerwy przez wszystkie następne Zieniukowa liczyła nas i co chwilę upominała byśmy się nie zrywali ze szkoły, zwłaszcza dziś z tego uroczystego apelu. Oczywiście zwieliśmy i to ze znacznie większym zapałem niż zwykle. Ukryci w wypalonej kamienicy na rogu Orzeszkowej i Sienkiewicza kombinowaliśmy jak uczcić ten dzień. Szulc pierwszy zaproponował to co zawsze, czyli pisanie prochem po asfalcie na Wielbarku. Mieliśmy w swoim bunkrze spore zapasy wypatroszonego z pocisków prochu zbieranego w litrowych maciorach, z których wysypywaliśmy różne nieprzyzwoite wyrazy na szosie do Sztumu. Niestety bardzo rzadko przejeżdżał tamtędy jakikolwiek samochód, byśmy mogli jego kierowcy rozpalić przed oczami napis płonący na drodze niczym neon. Stefek zaczął wymyślać jakieś hasła ze Stalinem, ale to zostawiliśmy sobie na wieczór. A do zmierzchu było nam jeszcze dalej niż do żalu za jakimś Stalinem, po którym teraz płakała nasza wychowawczyni Zieniukowa z całą szkołą i tymi wszystkimi lizusami z naszej klasy.
Siedzieliśmy na jedynym ocalałym balkonie, który wisiał nad gruzowiskiem od strony ulicy. Nie każdy potrafił się tam dostać, bo właściwie nie było po czym. Było nudno i nikt nie miał ciekawszego pomysłu. Nie wiadomo jakim sposobem Walek z Szulcem przytargali wczoraj na balkon wanienkę ze zgniłą pierzyną, znalezioną pod gruzami w piwnicy, w której były jakieś kolorowe talerzyki i filiżanki. Z nudów rzucali nimi na ulicę pod nogi zaskoczonych przechodniów, po czym chowali się za obudową balkonu. Dość szybko znalazła nas tam siostra Walka, która chodziła już do siódmej i trochę nim rządziła. Chociaż się pochowaliśmy, to tak długo darła się pod balkonem, aż Walek wyjrzał do niej. – Walek wracaj do szkoły – wołała. – Wszystkich was spisali i dostaniecie za to – krzyczała cała czerwona i wystraszona. Walek odpowiedział jej tylko – odwal się – i z powrotem przykucnął przy nas. Jego siostra coś tam jeszcze krzyczała, a na koniec powiedziała mu z płaczem – Przez ciebie matkę zwolnią z pracy – i pobiegła do szkoły. Nic się nie działo. Siedzieliśmy jacyś skapcaniali gapiąc się w marcowe bure chmury kotłujące się w porywach wiatru. Szulc zapalił częstując tylko Walka, bo szkoda mu było papierosów dla reszty z nas. Pewnie przypomniał sobie widok, jak to nieraz krztusiliśmy się zasmarkani od dymu chcąc mu dorównać. Obaj rzucali talerzykami za siebie nawet nie wyglądając już, czy kogoś trafią. Kiedy z dołu zawołał ktoś do nas – Halo! – to tylko ja nieopatrznie wyjrzałem zza balkonowego murku i cały zdrętwiałem. Pod balkonem stał ksiądz Will. Znaliśmy się, więc kiedy polecił – Chodź tu – to nie patrząc już na pogardliwe grymasy kolegów zacząłem spełzać na dół.
Ksiądz Konrad Will był Niemcem, który przed wojną był wikarym w katolickiej parafii w Kwidzynie. Do powojennego Malborka trafił z sowieckiego obozu jenieckiego w Starogardzie Gd. Nie dość, że był moim sąsiadem z ulicy, to jeszcze w tym samym kościele św.Jerzego często służyłem mu do mszy. Ministrantura była po łacinie, a w różnych zwięzłych poleceniach rozumieliśmy się. Opiekował się nielicznymi już pozostałymi Niemcami, których coraz mniejsze grupy wyjeżdżały z miasta po uprzednim gromadzeniu się na naszym boisku szkolnym. Chodziłem tam z moimi starszymi siostrami, które przynosiły kanki z herbatą dla koczujących tam Niemek w otoczeniu dzieci i tobołków. Pośród wystraszonych kobiet w chustach zawiązanych w dziwaczny węzeł nad czołem spotykałem też ks. Willa, który kilka lat później wyjechał z miasta w ślad za swymi podopiecznymi. W kółku ministrantów w kościele św. Jerzego, który dzisiaj istnieje już pod innym wezwaniem, bardzo lubiliśmy ks. Willa. Nikogo z nas nie podkapował u proboszcza Sawickiego, chociaż nieraz nakrył jak pociągaliśmy wino mszalne, albo jak paliliśmy papierosy na przykościelnym cmentarzu. Inny ksiądz jeszcze bardziej dziwaczny, bo mieszkał obok plebanii ze swoja żoną i synem, też był w porządku. Nie rozumieliśmy skąd u tego księdza żona i syn, aż kiedyś na religii proboszcz opowiedział nam o grekokatolikach. Ksiądz Sawicki i ks. Charchalis uciekli z Wołynia do Malborka ze swymi ocalałymi parafianami przed swoimi ukraińskimi sąsiadami mordercami. Ks. Will miał szczególne powodzenie jako spowiednik, zwłaszcza przed Wielkanocą, gdy do jego konfesjonału ustawiały się długie kolejki dziewcząt, podczas gdy my w sąsiednich, bez takich kolejkowych utrudnień spowiadaliśmy się u ks. Sawickiego z palenia papierosów i słodkich gruszek, na które regularnie zakradaliśmy się do jego sadu za plebanią przy wąskiej ścieżce zwanej ulicą Derdowskiego. Niemiecki wikary wprawdzie wielokrotnie zapewniał , że dobrze zna język polski, ale nawet te deklaracje wychodziły mu bardzo nieskładnie, a do jego konfesjonału ciągle były kolejki dziewczyn ze starszych klas.
Przywołany na ulicę stałem przed nim z czerwonymi uszami a on mi tłumaczył – Nie rób tak. Idź do domu. – Po czym udał się do mieszkania, na rogu Orzeszkowej i Krakowskiej, gdzie nad sklepikiem miał pokoik u starej Niemki. Szulc kiedyś powiedział mi w sekrecie, że ksiądz mieszkał u jego ciotki, co trzymałem w tajemnicy, chociaż wszyscy dokoła o tym wiedzieli. W moim domu nazywano ks.Willa niemieckim aniołem, chociaż jego wizerunek rosłego „draba” z siwizną przystrzyżoną na jeża i w podkutych buciorach widocznych spod nieco wystrzępionej sutanny, wcale nie kojarzył się z widokiem anielskim. Trzeba było go poznać bliżej, by w tej sylwetce raczej pruskiego junkra dostrzec ową anielską postać.
Pogoda tego dnia była zwyczajna jak na przedwiośniu, a nawet znośna, tylko dzień ten był jakiś paskudny i wszyscy to odczuwali podobnie. Poszedłem do domu, gdzie już wiedzieli o moich wagarach, więc wysłuchałem co trzeba i potem wertowałem album z widokami niemieckich miast, lecz już dobrze znając te obrazki czyniłem to raczej od niechcenia, niż z ciekawości. Po obiedzie słyszałem pod oknem gwizdy i wyszedłem do Szulca i Walka. Nie każdego oni do tego dopuszczali, w czym byli wyjątkowymi specjalistami, ale tym razem to mnie zaproponowali żebym pomógł im przy moździerzówkach i innych niewypałach, które mieli schowane w rozwalonym młynie nad kanałem. Był to dla mnie zaszczyt i od dawna o tym marzyłem, jednak w ten poniedziałek nie chciało mi się już niczego i jakoś tam wymówiłem się im pozostając w domu.
Wieczorem, już po zmierzchu zadzwoniły szyby w naszej okolicy gdy powietrzem targnęła eksplozja, co zdarzało się wówczas dość często. Starałem się nie słyszeć domowych komentarzy na ten temat, oczywiście kierowanych wyłącznie do mnie o moim szwendaniu się z kumplami. Nazajutrz było już wiadomo, że to Szulca rozwaliło na strzępy, a Walek bez obu nóg w szpitalu. Niby niezwykły a taki paskudny dzień. Ten marcowy początek wiosny tamtego roku przeszedł do historii jako data pogrzebu potwora znanego pod imieniem Stalin. Dla mnie ten paskudny dzień pozostał odchodzącym wspomnieniem po przyjaciołach z dzieciństwa.
…………………………………..
Pomimo dość powszechnej biedy żyło się w czasach ciekawych, choć w atmosferze jakiejś nieokreślonej grozy. Były przerywane w pół zdania rozmowy i jakieś pełne niedomówień ostrzeżenia dorosłych nawet przed zbliżaniem się do niektórych budynków urzędowych. Trudne to było dla nas grasujących w ogrodach pomiędzy ulicami Orzeszkowej i Reymonta, graniczących z murowanym ogrodzeniem siedziby malborskiego UB. Niezmiennie odczuwaliśmy nienasyconą ciekawość zwiedzania różnych zakątków miasta i jego okolic. Wyprawy wzdłuż Nogatu od śluzy do śluzy, na Wielbark do lasu z tamtejszymi bunkrami, z lotniskiem polowym i terenem zniszczonego obozu jenieckiego. Ponad tym wszystkim, naszą chłopięcą wyobraźnię bezgranicznie i wszechwładnie opanował Zamek.
Ta bardzo zrujnowana olbrzymia budowla była nam siedliskiem tajemnic i odstraszających legend zmyślanych przez naszych bliskich, byśmy nie ważyli się tam zapuszczać i omijali tamte okolice. Jak dla nas, to nie trzeba było szukać lepszej zachęty, żebyśmy krok po kroku zaczęli odkrywać coraz to nowe nie znane sposoby przedostania się na zamkowe gruzowisko. Byłem już w nowym kręgu kolegów, który zawiązał się po skończeniu siedmiu klas podstawówki i przejściu do ogólniaka. Ta szkoła wymuszała poważniejsze zachowania niż poprzednia i więcej tu było sankcji za naruszanie regulaminu. Godzenie niesfornych temperamentów z obowiązkami szkolnymi bywało trudne i dotkliwe. Kilku z nas zbliżyła do siebie ciekawość poznania historii zamku.
Przeglądanie rycin i fotografii w niemieckich książkach i albumach dawało nam jedynie wyobrażenie o dawnych wspaniałościach i bogactwach zamkowych, więc wczytywaliśmy się w broszurowy przewodnik Mamuszki „Malbork i okolice”. Opanowana lektura oraz historie zasłyszane od przewodników oprowadzających wycieczki obudziły w nas odwagę do oprowadzania wokół zamku turystów. Musiałem tylko być ostrożnym, by nie przyuważył mnie na tych praktykach wuj Gerard albo wychowawca klasy Franaszek, którzy byli wówczas wśród nielicznych uprawnionych przewodników. O klientów nie było trudno, a ich szczodrość mamiła nas wizją przyszłej kariery legalnego przewodnika po zamku. Już po szkole nawet dostąpiłem na pewien czas tego zaszczytu.
Ogrodzony teren zamku znaliśmy jedynie z trasy wpuszczanych tam wycieczek, do których udawało się nam dołączyć. Muzeum dopiero miało powstać i zamkiem niepodzielnie władał tylko wąsaty strażnik pan Sulikowski, który po południu zamykał bramę wejściową, a swoje rządy zaczynali tam uciekinierzy z poprawczaka i przeróżne inne tajemnicze typy uprawiające szaber spod gruzów. Bardziej od nich przerażał nas groźny Sulikowski, który za dnia nie patyczkował się z nieproszonymi gośćmi na terenie zamku. Mieliśmy jednak w swojej grupie Lucka Sulikowskiego, któremu z powodzeniem powierzaliśmy zadania wywiadowcze o jego ojcu i dzięki temu zamkowe zakamarki kolejno traciły przed nami swe tajemnice.
Fascynacja zamkiem, jego historią i jego średniowiecznymi gospodarzami powodowały, że lekturę sienkiewiczowskich opowieści tak szkalujących zakon przyjmowaliśmy z mieszanymi odczuciami. Tą trudną do pokonania ambiwalencję przezwyciężyliśmy jednak decydując się na powołanie „Zakonu Dobrych i Polskich Krzyżaków”. Uczyniliśmy to w tajemnicy przed wszystkimi i w konspiracji, tym bardziej, że mieliśmy już świadomość, że za podobne spiski, niewiele starsi od nas byli srogo karani. Naprzeciwko naszej szkoły mieścił się sąd, do którego uczniowie mieli zakaz wstępu po tym, jak w czasie przeniesionego tam procesu patriotycznych licealistów z Kwidzyna urządzili manifestację solidarności z nimi. Ci ze starszych klas jeszcze się tym przechwalali.
Kto wie, czy pomiędzy cegłami kanału ciepłowniczego pod północnym skrzydłem Zamku Wysokiego do dzisiaj nie spoczywa dzienniczek w niebieskiej okładce z regułą naszego zakonu i z imiennym spisem jego rycerzy. Każdy z nas przeszedł uprzednio próbę polegającą na samotnym przedostaniu się do zamku już po zmroku. Należało w Pałacu Wielkich Mistrzów w ich celi sypialnej położyć się na łożu wielkiego mistrza a następnie poświadczyć to sygnałem z latarki przez okno celi, co kapituła pozostałych dobrych i polskich krzyżaków obserwowała z Kałdowa na drugim brzegu Nogatu. (obecna ekspozycja w Pałacu Wielkich Mistrzów)
W najbardziej szalonych swych fantazjach nie mogłem sobie wówczas wyobrazić, że po latach będę opowiadał o tym wszystkim rzeczywistemu spadkobiercy tamtego łoża, zamku i całego Zakonu, a moje kwękolenie w języku „krzyżackim” będzie korygował mój wnuczek poliglota.
(Na fot.: Wielki Mistrz zakonu krzyżackiego dr Bruno Platter, autor i wnuczek Julian. – Kwidzyn 31 lipca 2010 r. )
/////////////////////////////////////////////////////////
(Tekst opublikowany w Nr 14 Kwartalnika społeczno-kulturalnego PROWINCJA)
Dodaj komentarz!