Oni są wśród nas. Codziennie mijamy ich, rozmawiamy z nimi, lecz nie każdy z nas wyczuwa ich pobłażliwość wobec naszej gonitwy za codziennym byle czym. Zazwyczaj przyjaźnie uśmiechają się ustępując nam miejsca, które jest im należne choćby z racji wieku. Bywa, że pospiesznie mijamy ich niczym przeszkody na naszym trakcie.
Oczywiście, wszyscy żyjemy w tym samym jedynym przypisanym nam realnym świecie, jednak nie mam już takiej samej pewności, czy towarzyszące nam poczucie upływającego czasu dotyka nas jednako. Moje znajomości i przyjaźnie niekiedy przenoszą mnie w dosyć odległe rejony. Bywa, że te podróże wielce mnie wzbogacają. Zwłaszcza w bliższych kontaktach, niekiedy wielce niespodziewanych.
Żaden film nie zastąpi osobistych świadectw przeżyć, i wspomnień przekazywanych twarzą w twarz. Dostąpiłem tego w skromnej kuchni w mieszkaniu pegeerowskiego bloku w Zajeździe , gdzie nie raz podejmowała mnie tam rzeczywiście niebywała para.

Wśród swych rozlicznych zainteresowań mam szczególne hobby wnikania w świat innych ciekawych ludzi i zbierania ich losów. Mam już ich całą kolekcję.
Codziennie spotykamy, lub tylko mijamy zwykłych szarych ludzi, którzy swym życiorysem mogliby wypełnić scenariusz niejednego przygodowego serialu, a na pewno obdzieliliby swymi przygodami wielu.
Żyją wśród nas ludzie o niebywałych życiorysach. Nie zawsze jednak udaje nam się wejść do ich świata.

Pod koniec lat osiemdziesiątych, szukając sobie nowego miejsca na Ziemi, trafiłem tu, gdzie dotąd mieszkam. Zmierzając piechotą z Elbląga napotkałem na poboczu drogi stado owiec wiedzione przez starego pastucha. Zanim życzliwie wskazał mi dalsza drogę, uprzejmie poinformował mnie jeszcze o najbliższym geesowskim punkcie zaopatrzenia tutejszej ludności, w to co jej tu najbardziej potrzebne. Czyli: „ piwo sprzedają do szesnastej”. Z tego spotkania utrwaliłem sobie przyjazne odnoszenie się i imię pegeerowskiego pastucha – Franek.

Dziś na tym obgryzionym przez „frankowe” owce polu stoi willowe osiedle, a ja mieszkam trochę dalej, w lesie na wzgórzu.
Franek mieszka z rodziną w zupełnie przyzwoitym pegeerowskim bloku z końca lat 70-tych, a ja w zabytkowej ruinie z późnego baroku, na odległość znaków świetlnych, jak to osiedlano się tu za czasów krzyżackich.
Gdy już nadchodzi jesienny opad liści (listopad), to mając pomiędzy sobą odsłoniętą przestrzeń, już po zmroku, z odległości ok. 200 m dajemy sobie z Frankiem umówione znaki, gasząc i zapalając światło. Rzecz w tym, że zaprzyjaźniłem się z nim, który jeszcze przed emeryturą
awansował z pastucha na palacza w kotłowni, którą opalał głównie zabytkową stolarką wyrąbywaną z mojego przyszłego domostwa, co czynił na wyraźne polecenie dyrekcji.
To nie ten awans, ale nasza komitywa pozostała solą w oku pozostałych aborygenów nawet po tylu latach. Do dziś mają mi za złe, jako miejscowemu „wykształciuchowi”, moje spoufalanie się ze starym pastuchem.

Pan Franek jest niezwykle grzecznym i uczynnym sąsiadem na pegeerowskim osiedlu. Zanim przed osiemdziesiątką przeszedł na emeryturę, jego uporczywą pasją było zmienianie przyblokowych wysypisk śmieci w kwitnące ogródki. Taką przybrał sobie powinność wraz ze swoją cudzoziemską żoną.
Dzięki ciężkiej pracy tej pary starych, niestety często lekceważonych przez otoczenie ludzi, teraz wokół bloków są kwietniki, rabatki i grilowiska, gdzie palą kiełbasy ci, których śmiecie uprzątnął pan Franek.

Już na początku wielkiej wojny w 1939 pana Franka wziął do niewoli pan Hitler. Wsadził go do obozu w Austrii, gdzie wprawdzie było znośnie, ale to Frankowi nie pasowało. Uciekał przez zasieki, góry, wąwozy, strumienie i inne atrakcje krajobrazowe do najbliższej Szwajcarii. Uciekał kilka razy i zawsze neutralni Szwajcarzy ciupasem go odstawiali z powrotem na esesmański odwach.
Na Szwajcarów nie narzeka, bo za każdym razem karmili do syta, dawali ciepłe ciuchy i papierosy. Żartuje sobie, że to tylko z powodu papierosów robił te ucieczki.
Wyzwolony służył w wojsku polskim na Zachodzie, a po wojnie, gdy jego rodzinne strony upodobał sobie pan Stalin, to z desperacji wstąpił do Legii Cudzoziemskiej.
Po straceńczej marszrucie przez Afrykę trafił do Wietnamu, gdy jeszcze przed Amerykanami, w latach 50-tych, swoje interesy załatwiali tam Francuzi. Walczył pod Dien Bien Phu.
Prawie nie do wiary, ale w tym obcym azjatyckim kraju, Polak samotnie dezerteruje z Legii i podejmuje straceńczą opiekę nad gromadą bestialsko traktowanych tubylców. Pan Franek nie jest człowiekiem skorym do zwierzeń i w otoczeniu swym uchodzi wręcz za niemowę.
Z Legii wyniósł jednak nawyk „parlowania” przy kielichu, czemu wypadało mi tylko sprostać. Moja zachłanność na jego opowieści kończyła się wspólnym śpiewaniem niepoprawnych pieśni z Legii, których mnie nauczył.
Siedzieliśmy więc w przepięknym bujnym wiekowym parku, którego przyszło mi być czasowym włodarzem i straszyliśmy tamtejsze ptactwo wcale nie pięknym śpiewem np. „Avanti popolo, bandera rosa”. Nasze żony, aczkolwiek „niekompatybilne” strzegły nas w tym czasie solidarnie przed zadziwioną publicznością podglądającą nas zza krzaków.

W Wietnamie, nad Mekongiem Franek opiekował się grupą wietnamskich starców, kobiet i dzieci. Całą tą bandę żywił i bronił
przed prawdziwymi bandami i przed Francuzami. Nie podejmuję się zrelacjonowania tej epopei w całym jej dramatyzmie.
Drogą dookoła świata wrócił do Polski z wietnamska żoną – panią Thien.
Dzisiaj są parą cichych staruszków, schodzących każdemu z drogi. Nikt, nawet z najbliższych sąsiadów nie zna ich historii, a młodzież jak to na takich osiedlach bywa, nie znajduje dla nich szacunku. Okoliczni dziwią się tylko, że pomykam tam co jakiś czas i długo gadam
ze starym pastuchem, a nie z nimi, choć jak mnie zapewniają, niektórzy z nich mają nawet maturę.

Pan Franek zbliża się do dziewięćdziesiątki. W tych dniach zabrano go do szpitala.
W oczekiwaniu na to co nieuniknione notuję te zapiski o nim i myślę o listopadzie. Jesień odsłoni nam widok na nasze odległe okna. Choć będę wypatrywał, mogę już nie zobaczyć zapraszających mnie znaków świetlnych czynionych przez Franka.
 

Pan Franek.jpg