Lehndorff.jpg   W serii wydawniczej „Świadectwa. Niemcy XX wiek” Ośrodka KARTA ukazał się „Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945-47” Hansa von Lehndorffa. Autor był od 1938 roku chirurgiem w Insterburgu (obecnie Czerniachowsk) w Prusach Wschodnich. W styczniu 1945 roku znalazł się w Królewcu, gdzie pracował w tamtejszych szpitalach do czasu zdobycia miasta przez Rosjan. Przetrzymywany był w obozie internowania a następnie pracował w szpitalu dla Niemców. Przez dwa lata przebywał na zajętych już przez Polaków Mazurach, po okolice Iławy, Susza i Prabut. Kilkakrotnie próbował ucieczki, aż do wyjazdu niemieckim transportem na Zachód w 1947 roku.
Wśród licznych niemieckich wspomnień opisujących dramatyczne przejścia ludności uciekającej i wysiedlanej z ziem utraconych Dziennik Lehndorffa jest świadectwem nietypowym. Autor nie relatywizuje cierpień cywilnych ofiar wojny, tak po stronie niemieckiej, jak i polskiej i nie zapomina o jej sprawcach. Zbrodnie i okrucieństwo, które obserwował i sam go doświadczał próbuje zrozumieć kierując się naczelną zasadą poszanowania życia i godności człowieka. Spełniając swą misję lekarza w nieludzkich warunkach, postrzega on człowieka jako osobę z ciałem i duszą. Rodzina Lehndorffa związana była z opozycją antyhitlerowską i zamachowcami z 1944 r. On sam był przeciwnikiem nazizmu. Należał do ewangelickiego Kościoła Wyznającego, który w przeciwieństwie do tzw. Niemieckich Chrześcijan odrzucał hitlerowską ideologię. Jego matka, związana z kręgiem pastora Bonhoeffera była pod koniec wojny uwięziona przez Gestapo, a po wkroczeniu Armii Czerwonej, w kolejnej niewoli została z jego bratem rozstrzelana w majątku Kątki pomiędzy Sztumem a Starym Targiem.
Lehndorff był człowiekiem bardzo religijnym. Jego wiara pozwala pojąć przemyślenia wyniesione z wojennego piekła udręczeń i rzetelny osąd postaw tak zwycięzców, jak i pokonanych. W opisach zdarzeń i ludzi nie epatuje opisem okrucieństw dokonywanych przez sowieckie żołdactwo, a przekaz o nich poznajemy ze sprawozdania spełnianej misji lekarza i chrześcijanina. Obok barbarzyństwa sołdatów znajdujemy w Dzienniku także przypadki podłości Niemców, którzy wysługiwali się donosicielstwem na swych rodaków, czyniąc ich los całkiem beznadziejnym.
W przedstawionym świadectwie okrutnego czasu wojny Lehndorff przejawia swoiste poczucie winy, że sam przeżył. Podkreśla, że po swych doświadczenia nie wolno mu było milczeć i rzetelną relacją pragnie spłacić ten dług życia.

„11 kwietnia 1945. Tak jak się obawiałem, Rosjanie znaleźli alkohol. Tuż obok nas, w fabryce likierów Menthal, ukryte tysiące litrów zachowały się, jak na ironię, właśnie na tę okazję. Spadł na nas potop szczurów, gorszy niż wszystkie plagi egipskie. Nie było minuty, by z przodu lub z tyłu nie czuło się lufy pistoletu, a jakaś wrzeszcząca morda nie domagała się „sulfidinu”. A więc sporo tych czortów miało na dodatek choroby weneryczne. Nasze szpitalne apteki dawno już spłonęły, ogromne zapasy tabletek leżały rozdeptane w korytarzach. Nie bez złośliwej satysfakcji prezentowałem dokonane przez ich kompanów spustoszenie. Wdzierali się do nas całymi watahami z Menthalu – oficerowie, szeregowi, fizylierki – wszyscy pijani. I nie było żadnej możliwości kogokolwiek przed nimi ukryć, bo od ognia pożarów zrobiło się jasno jak w dzień.
Skupiliśmy się ciasno obok siebie i oczekiwaliśmy jakiegoś końca. Strach przed śmiercią, który od czasu ostrzału miasta nie odgrywał już żadnej istotnej roli, został teraz całkowicie wyparty przez coś o wiele straszniejszego. Ze wszystkich stron dobiegały rozpaczliwe krzyki kobiet: „No, strzelaj, strzelaj!”. Ale napastnicy woleli się z nimi mocować, niż naprawdę zrobić użytek z broni.
Wkrótce żadna z kobiet nie miała już siły na stawianie oporu. W ciągu kilku godzin dokonała się w nich przemiana, ich dusza umarła, słychać było histeryczny śmiech, który jeszcze bardziej rozjuszał Sowietów. Czy w ogóle można pisać o tych rzeczach, o czymś najstraszniejszym, co dzieje się wśród ludzi? Czy każde słowo nie oskarża mnie samego? Czyż nie miałem wystarczająco wielu okazji, by rzucić się na napastnika i ponieść przyzwoitą śmierć? Tak, to, że jeszcze żyję, oznacza moją winę, dlatego też nie wolno mi tego przemilczeć.”

„I oto nagle głos we mnie, odpowiedź i nakaz – otwórz oczy i patrz, bo wszystko, co się tu dzieje, byłoby naprawdę bez sensu i bez celu jak rechot piekieł, gdybyś ty tego nie widział. To nie jest mgnienie wielkiej historii – mgnienie, które przeminie, to jest wielka historia w jednej chwili, twojej chwili. Dlatego tylko patrz, a ujrzysz chwałę Bożą. I oto ten brudny, wynędzniały ludzki robak, jakim jestem, dygocze przeszyty wielką łaską.”

Ród Lehndorffów wywodzi się ze starej szlachty osiadłej w Prusach od XV wieku. W zapiskach z powojennego szlaku dramatycznych doświadczeń autora przewijają się wspomnienia z jego sielskich młodych lat spędzonych w rodzinnych posiadłościach. Dla interesujących się historią regionu zachęcająca jest już sama topografia zapisków. Lektura Dziennika wspomagana niemiecko-polską mapą miejscowości, znanych czytelnikowi jest szczególnym doznaniem. Nakładają się tu wówczas klisze pamięci Lehndorffa z jego dzieciństwa i młodości na powojenne obrazy tych samych miejsc fotograficznie dokładne. Komu znane są okolice Siemian, Januszewa, Brusin, Sztynortu i Susza, temu tym łatwiej przychodzi wywoływanie pod ich współczesnymi widokami krajobrazów utrwalonych przez Lehndorffa.
W Niemczech w 1950 roku powrócił do medycyny: pracował w Getyndze (Chirurgische Universitätsklinik); a później przez cztery lata w Bonn w Johanniter-Krankenhaus. Od listopada 1954 do 1970 był dyrektorem szpitala Viktoria-Krankenhaus w Bad Godesberg. Od 1972 roku, gdy parkinsonizm uniemożliwił mu pracę chirurga, pracował jako duszpasterz szpitalny. W 1982 r. wydał jeszcze „Ludzie, konie, szeroki kraj. Wspomnienia z dzieciństwa i młodości”.
Hans von Lehndorff zmarł 4 września 1987 roku w Bonn.