micha..jpgWiosenne porządki w ogrodzie i w obejściu to jak rozpoczynanie nowego życia. Wywalamy stare śmieci, wprowadzamy nowości, do których zachęca nas cywilizacja i ogólnie fajnie jest, aż potkniemy się o coś, co zakłóci naszą krzątaninę wokół ładu i porządku.

Tej wiosny podczas przydomowych porządków nieoczekiwanie potknąłem się o miskę. Zwyczajna aluminiowa miska, z której kolejno jadły wszystkie moje psiaki. Pierwszy odruch nakazywałby wrzucenie jej do pudła z alu-puszkami, które opróżniają wdzięczni „kolekcjonerzy”. W tym momencie jednak coś mię tknęło, pojawiło się pewne wspomnienie przywołujące mi całą historię tej michy.

Muszę się przyznać, że bardzo mierzi mnie cała hagiografia internowanych i kult ich „relikwii” , które widziałem np. na pewnej jubileuszowej wystawie w Elblągu, gdzie podziwiałem w gablocie koszulę i kalesony internowanego.
Ale ta aluminiowa miseczka budzi moje szczególnie pamiętne i wzruszające wspomnienie, jedno z tych, które nie chcą zniknąć z moich snów.

W 1982, gdy mnie już puszczano luzem z internowania za solidarnościowe zasługi z więzienia w Iławie, to łasy na pamiątki, skorumpowałem więziennego magazyniera, który jak pamiętam za cztery dziekanki „Sportów” odhaczył mi, żem „miskę zdał” i kazał ją głęboko skitrać przy wyjściu.

Nie tylko takie pamiątki traktowałem lekceważąco, ale ten przedmiot uchował się z powodu swej użyteczności.
Gdy w 1986 wracałem z kolejnego już pobytu w więzieniu do swoich pod kwidzyńskich Białek, z których mnie zabrano poprzedniego roku do pudła w Elblągu, to wziąłem sobie za współtowarzysza do tamtej wiejskiej samotni wesołego i okazałego swymi gabarytami kundla Miśka, a na wyposażenie jego jadłodajni przekazałem mu swoją osobistą michę wyniesioną z Iławy.
Misiek chłeptał z niej swój przydział za pilnowanie stolarni oraz za dzielną i zaciekłą obronę rozdzielni „bibuły”, czyli wolnościowych gazetek i ulotek, która mieściła się w jego okazałej budzie. Tej budy nigdy nie udało się sforsować esbekom, którzy nałogowo nachodzili moją hacjendę w Białkach. Ani razu tam nie zajrzeli, a mój Misiek wybraniał mnie tym sposobem z kolejnych odsiadek, które raczej mi już zbrzydły.

A siedem lat później, już za demokracji, wyruszyliśmy kawalkadą przyczep traktorowych z całym dobytkiem , wraz z tą szczególnie podziwianą, gdyśmy przejeżdżali przez Kwidzyn, na której była m.in. psia buda, a na okazałej kanapie ja z Miśkiem udający się na odludzie pod Elblągiem z zamiarem ostatecznego osiedlenia się tam. W zabytkowym podmiejskim uroczysku byłej pruskiej posiadłości mieliśmy osiąść z dala od ledwie minionych i oczekiwanych przyszłych perturbacji dziejowych in saecula saeculorum. W przypadku mego Miśka to się spełniło, natomiast mnie przyszło po dwudziestu latach odbyć drogę powrotną tym samym szlakiem i z takim samym postanowieniem, przy którym trwam.
W pod elbląskim Zajeździe mój ukochany Misiek dokonał swego żywota i tam pochowałem go pod wiekowym dębem.( Przyznam, że w miejscu uprzednio upatrzonym sobie samemu.) Na tym dębie było gniazdo jastrzębi, wedle relacji tubylców funkcjonowało ono tam od niepamiętnych lat. Były takie sezony, że musiałem „matkować” wypadłym z gniazda jastrzębim maleństwom wielkości indyka. Trzymałem je na swym strychu i karmiłem świeżymi przysmakami codziennie dowożonymi z miasta. Gdy już ptaszęta mężniały na tyle, że podołałyby sobie z moimi licznymi czworonogami strzegącymi parku, to następował ich debiutancki lot. Ówczesnych moich wrażeń doznają tylko sokolnicy.

Potem było kolejno kilku następców Miśka. Arbuz – nierasowy alzatczyk wyzwolony za „bełta” z niewoli jakiegoś łobuza, a potem Bambi, towarzysz zabaw mych wnucząt, który kilkanaście miotów wstecz był owczarkiem podhalańskim.
W obecne miejsce pobytu przywiozłem Azę, która stanowiła genetyczną mieszankę dużego sznaucera, pieprzu, soli i jeszcze jakiegoś większego kundla. To ta psica odziedziczyła i jako ostatnia używała po swych poprzednikach moją michę z więzienia w Iławie.

Aza była piękna. Z pewną zazdrością podziwiałem zwłaszcza szlachetny profil, którego bardzo jej zazdrościłem.
Towarzysząc jej zasłużonemu emeryckiemu schyłkowi żywota rozważałem ewentualność przeszczepu sobie jej głowy, na którą zamieniłbym się bez wahania, ale nie zdążyłem. Aza, mimo wspaniale przeprowadzonej onkologicznej operacji chirurgicznej ubiegłej jesieni, jednak zdechła tej wiosny. W skrytości zakopałem ją w tajemnym miejscu pod wysokimi drzewami i teraz oto potknąłem się na podwórku o naszą wspólną miskę, z której jedliśmy, choć każde z nas w swoim czasie.

Ten przedmiot, ta miska kojarzy mi się jednak głównie z kudłatym Miśkiem z Białek, który w moim głębokim przekonaniu za swoje prawdziwe kombatanckie zasługi w pełni zasłużył na jakieś szczególne wyróżnienie za swój osobiście psi i bohaterski wkład w obecną naszą publiczną rzeczywistość.

Czytam, oglądam i słucham, co się da, i widzę, że obecny Pan Prezydent nie ma już medali dla oszołomstwa, w którym uczestniczyliśmy z Miśkiem. Nie zapomnę wielkiego zaangażowania Miśka w obronie swej budy, gdy chcieli się do niej dobrać kwidzyńscy funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa, którzy regularnie przybywali do moich Białek w ślad za Edkiem K. – późniejszym posłem. Kolportaż przebiegał jak po sznurku, tylko ten mój Misiek jakoś zakłócał ten sekwens.

W 2006 roku zostałem uroczyście odznaczony za swe minione kombatanctwo Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Odbyło się to w Stoczni Gdańskiej, w której przed 44 laty byłem robotnikiem na Wydz. K-3. Dopiero rok po mnie przybył tam Lech Wałęsa, a ja „ wybyłem.”
Wracając do mojego odznaczenia, to zniosłem to godnie, jak tylko umiałem. Te same odznaczenia tej rangi uprzednio otrzymali zomowcy, którzy celnie strzelali do górników w Kopalni „Wujek”. W archiwum Kancelarii Prezydenta RP „leżę” z tymi odznaczonymi zomowcami w jednej szufladzie.

Patrząc na walającą się po moim podwórku aluminiową więzienną michę i wspominając przy tej okazji nieodżałowanego swego Miśka, zastanawiam się , czy mi tego odznaczenia nie dano poniekąd „psim swędem”.

Sadlinki, kwiecień 2011 r.